Wygładził tweedową marynarkę do jazdy konnej, poprawił zwichrzone bokobrody i włożył czapkę.
— I jak wyglądam?
— Jak hrabia z bajki — odpowiedziała Carmitha z łóżka.
Nie wyczuł szyderstwa. Poszperał w kieszeniach, skąd wydobył dwie srebrne gwinee. Wrzucił zapłatę do stojącej na półce porcelanowej misy i wyszedł.
Louise patrzyła, jak ojciec i William Elphinstone podjeżdżają do frontowych drzwi. Przybiegli stajenni, żeby zająć się końmi.
Zwierzęta były spocone, więc miały za sobą męczącą jazdę. Ojciec wpadł do domu.
Biedny tatko, wiecznie zagoniony.
Podeszła do miejsca, gdzie William rozmawiał z chłopcami stajennymi; obaj byli od niej młodsi. Zauważył ją i odprawił stajennych. Louise pogłaskała bok przechodzącego obok niej czarnego ogiera.
— O co to całe zamieszanie? — zapytała.
— Jakiś telefon z Bostonu. Pan Butterworth uznał, że w tak pilnej sprawie powinienem osobiście odszukać twego ojca.
— Aha. — Louise ruszyła w swoją stronę, lecz William szybko ją dogonił. Zdenerwowała się, gdyż nie miała teraz ochoty na towarzystwo.
— W sobotę wieczór Newcombe’owie wydają przyjęcie, na które mnie zaprosili — powiedział. — Powinno być miło. Nie są to wprawdzie ludzie z naszej sfery, lecz umieją suto zastawić stół. Potem będą tańce.
— Życzę przyjemnej zabawy. — Louise nie cierpiała, kiedy William udawał dobre maniery. Nie z naszej sfery, dobre sobie!
Chodziła do szkoły z Mary Newcombe.
— Miałem nadzieję, że zechcesz mi towarzyszyć.
Popatrzyła na niego ze zdumieniem. Na jego obliczu malował się niepokój i nadzieja.
— Ach, Williamie, jakże to uprzejme z twojej strony, że mnie zapraszasz. Dziękuję, ale naprawdę nie mogę. Przepraszam.
— Naprawdę nie możesz?
— No, nie. W sobotę gościmy na obiedzie Galfordów. Po prostu muszę zostać.
— Myślałem, że skoro już odleciał, znajdziesz dla mnie troszkę czasu.
— Niby kto odleciał? — zapytała ostro.
— Twój przyjaciel, elegancki dowódca statku kosmicznego.
— William, teraz to mówisz już zupełnie od rzeczy. Powiedziałam, że nie mogę pójść z tobą na przyjęcie do Newcombe’ów, więc bądź łaskaw zmienić temat.
Zatrzymał się i złapał ją za rękę. Zaskoczenie odebrało jej mowę. Ludzie nie pozwalali sobie nigdy na tak wiele.
— Dla niego zawsze miałaś mnóstwo czasu — rzekł chłodno.
— William, daj mi święty spokój!
— W każdy dzień cwałowaliście do lasu Wardley.
Louise poczuła na policzkach gorące rumieńce. Co on właściwie wiedział?
— Zabieraj rękę! Precz!
— Jego rąk się nie bałaś.
— William!
Puścił ją z zimnym uśmiechem.
— Nie zrozum mnie źle, ja nie jestem zazdrosny.
— A o co miałbyś być zazdrosny? Joshua Calvert był gościem i przyjacielem mojego ojca. Na tym sprawa się kończy.
— Niektórzy kandydaci na męża mogliby pomyśleć sobie co innego.
— Kto na przykład? — wychrypiała.
— Kandydaci na męża, moja droga Louise. Musisz mieć chyba świadomość, że ludzie łamią sobie głowy nad tym, kogo poślubisz.
Na Kesteven jest wiele znamienitych rodzin i wielu szanowanych kawalerów, którzy skłonni byliby zapomnieć o twojej, nazwijmy to, gafie.
Wymierzyła mu policzek, którego odgłos poniósł się daleko po trawniku.
— Jak śmiesz!
Podrapał się po twarzy ze wzgardliwą miną. Na policzku pojawił się różowy odcisk jej dłoni.
— Ależ ty jesteś narwana, Louise. Nie znałem cię z tej strony.
— Precz z moich oczu!
— Pójdę sobie, jeśli tego pragniesz. Ale powinnaś wziąć pod uwagę, że jeśli wieść o tym się rozniesie, twoja obecnie nie zagrożona pozycja może się znacznie zachwiać. Nie chcę, żeby tak się stało, Louise, możesz mi wierzyć. Bo widzisz, ty mi się naprawdę podobasz. Tak bardzo, że jestem gotów przymknąć oko na pewne sprawy.
Stopy wrosły jej w ziemię, jakby skazano ją na stanie w bezruchu i wpatrywanie się w niego w osłupieniu.
— Ty… — Nie mogła wydusić z siebie dalszych słów. Przez jedną straszną chwilę miała wrażenie, że traci przytomność.
William padł przed nią na kolana.
Nie, pomyślała. Nie, nie, nie. To chyba jakiś koszmar. Joshuo Calvercie, do cholery, gdzie ty się podziewasz?
— Wyjdź za mnie, Louise. Mogę wystarać się o zgodę twego ojca, o to bądź spokojna. Wyjdź za mnie, a zapewnię ci tu, w Cricklade, wspaniałą przyszłość. — Wyciągnął dłoń z twarzą zamarłą w wyczekiwaniu.
Przybrała najbardziej królewską postawę, na jaką się mogła zdobyć. I bardzo spokojnie, bardzo dobitnie powiedziała:
— Wolałabym zbierać krowie gówno. — Całkiem jak jedna z odżywek Joshui. Tę jednak samodzielnie wymyśliła.
William aż pobladł.
Obróciła się na pięcie i odeszła, wyprostowana jak trzcina.
— Jeszcze pogadamy sobie na ten temat! — zawołał za nią. — Wierz mi, najdroższa Louise, ja nie dam się pokonać innym zalotnikom!
Grant Kavanagh zasiadł za biurkiem w swoim gabinecie i podniósł słuchawkę. Sekretarka połączyła go z Trevorem Clarkiem, piastującym na Kesteven godność lorda porucznika. Wolał nawet nie myśleć, co to może oznaczać.
— Chcę, żebyś sprowadził do Bostonu milicję ze Stoke — rzekł Trevor zaraz po powitaniu. — I prosiłbym, Grant, żeby byli w komplecie i w pełnym rynsztunku.
— To może być trudne, wciąż mamy tu sporo pracy. Należy przerzedzić gaje różane, przygotować się do drugich zbiorów zboża. Ziemia potrzebuje rąk do pracy.
— Nic na to nie poradzę. Ściągam oddziały milicji ze wszystkich hrabstw.
— Ze wszystkich?
— Cóż robić, stary druhu. Nie podajemy tego do wiadomości publicznej, ale sytuacja w Bostonie, szczerze mówiąc, nie wygląda najlepiej.
— Jaka znowu sytuacja? Chyba nie chcesz mi wmówić, że obawiasz się tej hołoty z Partii Ziemi?
— Słuchaj, Grant… — Głos lorda porucznika zniżył się o oktawę. — To ściśle poufne, co ci teraz powiem. Już pięć dystryktów w Bostonie przeszło w ręce motłochu, nad którym nie możemy zapanować. Próbujemy tu stłumić otwarte powstanie. Jednostki służb porządkowych, które posyłamy z zadaniem zaprowadzenia porządku, po prostu nie wracają. W mieście wprowadzono stan wojenny, lecz to niewiele daje. Grant, ja się boję.
— Jezus Maria! I wszystko przez Demokratyczną Partię Ziemi?
— Tego nie wiemy. Kimkolwiek są powstańcy, wydają się uzbrojeni w broń energetyczną. A to oznacza pomoc spoza planety.
Chociaż trudno uwierzyć, żeby Partia Ziemi zdołała coś takiego zorganizować. Znasz ich przecież: to napaleńcy, którzy rozwalają traktory i pługi. Broń energetyczna kłóci się z każdym artykułem naszej konstytucji, ucieleśnia wszystko, czego to społeczeństwo chciałoby uniknąć.
— Pomoc z zewnątrz? — Grant Kavanagh nie wierzył własnym uszom.
— Niewykluczone. Skontaktowałem się z biurem kanclerza w Norwich z prośbą, aby dywizjon Sił Powietrznych Konfederacji przedłużył służbę. Na szczęście załogi okrętów nadal przebywają u nas na urlopie. Dowódca dywizjonu wezwał ich już do powrotu na orbitę.
— Ale co to da?
— Okręty Floty dopilnują, żeby do powstańców nie docierało żadne cholerstwo spoza planety. W ostatecznym razie udzielą siłom lądowym wsparcia ogniowego.
Grant siedział skamieniały. Siły lądowe. Wsparcie ogniowe. To było jak senny koszmar. Za oknem widział tonące w zieleni pagórki sielskiego Cricklade. A równocześnie rozmawiał o czymś, co można by nazwać wojną domową.