— Boże święty, człowieku, tu rzecz idzie o miasto. Chcesz, żeby okręty wojenne ostrzelały Boston?! Tam mieszka sto dwadzieścia tysięcy ludzi.
— Wiem o tym — odparł Trevor Clarke z naciskiem. — Jednym z ważniejszych zadań milicji będzie pomoc w ewakuacji ludności cywilnej. A twoim, Grant, zmniejszenie liczby ofiar.
— Powiedziałeś kanclerzowi, co planujesz? Bo jeśli nie, to bądź pewien, że ja mu o tym powiem!
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je cicho Trevor Clarke:
— Słuchaj, Grant… to właśnie z biura kanclerskiego przyszły rozkazy w tej sprawie. Trzeba zdusić bunt w zarodku, póki powstańcy gromadzą się w jednym miejscu, a ta przeklęta rewolucja nie wyszła jeszcze poza obręb miasta. Dołączają do nich całe masy ludzi. Nigdy… nigdy nie sądziłem, że na naszej planecie jest tyle niezadowolenia. Musimy temu położyć kres, i to w taki sposób, żeby nic podobnego już się nie powtórzyło.
— O mój Boże — powiedział Grant Kavanagh łamiącym się głosem. — W porządku, Trevor. Rozumiem. Po południu wezwę dowódców jednostek na odprawę. Cały regiment będzie gotów do jutra.
— Dziękuję, Grant. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Specjalny pociąg zabierze was ze stacji w Colsterworth. Zatrzymacie się w hali magazynowoprzemysłowej na obrzeżach miasta. I nie martw się, stary, okręty wojenne to tylko ostateczność. Myślę, że starczy jedna mała demonstracja siły, a buntownicy złożą broń.
— Tak, zapewne masz rację. — Grant odłożył na widełki słuchawkę z masy perłowej. Złowrogie przeczucie mówiło mu, że to nie będzie jednak takie proste.
Pociąg składał się z sześciu wagonów osobowych, co w zupełności wystarczało do pomieszczenia siedmiuset milicjantów z hrabstwa Stoke. Zajęcie miejsc zabrało im dwadzieścia pięć minut. Na stacji panował nieopisany chaos, a większość ulic miasteczka zatarasowały powozy, furmanki, autobusy i wehikuły terenowe farmerów. Rodziny żegnały się długo i wylewnie. Milicjanci nie czuli się najlepiej w szarych mundurach. Tu i ówdzie na peronie słychać było skargi na źle dopasowane buty.
Louise i Marjorie stały pod ścianą budynku dworcowego, mając po jednej stronie stos żołnierskich worków, a po drugiej oliwkowozielone metalowe skrzynki z amunicją. Daty naklejone na niektórych wskazywały, że nie otwierano ich od przeszło dziesięciu lat.
Amunicji pilnowało trzech posępnych mężczyzn z krótkimi czarnymi strzelbami w rękach. Louise zaczynała żałować, że tu przyjechała. Jej siostrze w ogóle nie pozwolono.
Pan Butterworth, paradując w mundurze sierżantamajora, przechadzał się sprężystym krokiem po peronie, rzucając rozkazy na lewo i prawo. Pociąg pomału się zapełniał; grupy robotników zaczęły ładować worki i amunicję do przedziału pocztowego w przedniej części składu.
William Elphinstone prezentował się bardzo szykownie w mundurze porucznika.
— Dzień dobry, pani Kavanagh — przywitał się grzecznie.
— Dzień dobry, Louise. Wygląda na to, że za pięć minut odjeżdżamy.
— Tylko uważaj tam na siebie, Williamie — powiedziała Marjorie.
— Dziękuję, będę uważał.
Louise z rozmyślną powolnością odwróciła wzrok. William sprawiał wrażenie zbitego z tropu, lecz doszedł chyba do wniosku, że nie pora na sprzeczki. Skinął głową Marjorie i odszedł.
Odwróciła się do córki.
— Louise, nie przystoi tak się zachowywać.
— Wiem, mamo — odpowiedziała bez cienia skruchy.
Tego się należało spodziewać po Williamie, pomyślała. Zaciągnął się na ochotnika do obcej jednostki, aby okryć się chwałą i przypodobać jej tatusiowi. Z pewnością nie pójdzie w pierwszym szeregu, dzieląc ryzyko z pospolitymi żołnierzami. Nie on. Ale Joshua by poszedł.
Marjorie przyjrzała się uważniej córce, zaskoczona niezwykłym tonem jej głosu. Na spokojnej zazwyczaj twarzy malował się wyraz zawziętego uporu. A zatem Louise nie lubi Williama Elphinstone’a.
Trudno mieć jej to za złe. Ale że tak publicznie to okazywała… To było do niej zupełnie niepodobne. W swoim zachowaniu Louise kierowała się zawsze przesadną wręcz wiernością etykiecie. Nagle, pomimo wszystkich tych zmartwień związanych z sytuacją w Bostonie, Marjorie poczuła się świetnie, miała ochotę krzyczeć z radości. Jej córka przestała być wreszcie potulną myszką. Tylko ciekawe, co zapoczątkowało ten etap niezależnego myślenia? No tak, narzucało się jedno okropne podejrzenie. Joshuo CaWercie, jeśliś tknął ją choć palcem…
Grant Kavanagh maszerował z werwą wzdłuż wagonów, sprawdzając, czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Na końcu peronu dostrzegł czekające nań posłusznie żonę i córkę. Obie wyglądały po prostu bosko, zwłaszcza Marjorie.
Po co ja się właściwie zadaję z tymi cygańskimi zdzirami?
Na twarzy Louise odbijała się melancholia. Bała się, lecz usiłowała tego nie okazywać. Starała się być dzielna, jak przystało na dziedziczkę fortuny Kavanaghów. Zaiste, wspaniała córka. Z każdym dniem piękniejsza. Jakkolwiek ostatnimi czasy częściej bywała zamyślona. Pewnie tęskni za Joshuą, pomyślał jowialnie. Kolejne przypomnienie, że powinien już rozglądać się dla niej za przyzwoitą partią. Ale chyba nie teraz, nie w tym roku. Niech jeszcze w to Boże Narodzenie dwór w Cricklade rozbrzmiewa echem jej śmiechu, który sprawiał mu tyle radości.
Przytulił ją, a ona objęła go w pasie.
— Nie odjeżdżaj, tatusiu — szepnęła.
— Muszę. Ale szybko się uwinę.
Pociągnęła nosem i kiwnęła głową.
— Rozumiem.
Długo całował Marjorie, choć z tylnych wagonów dobiegały wesołe okrzyki i gwizdy.
— Tylko pamiętaj, nie próbuj zgrywać bohatera — przestrzegła go tym ostrożnym, półkrytycznym tonem, który wskazywał, jak bardzo jest przestraszona.
— Oczywiście — odparł uspokajająco. — Będę siedział w namiocie dowódcy, a resztą zajmie się młodzież.
Marjorie objęła ramieniem Louise i razem machały rękami, kiedy pociąg opuszczał stację. Cały peron zatłoczony był setkami kobiet, które zapamiętale powiewały chusteczkami. Miała ochotę parsknąć śmiechem, wyobrażając sobie, jaki widok przedstawiają dla osób w pociągu. Opanowała się jednak, ponieważ należała do rodziny Kavanaghów i musiała dawać dobry przykład. Poza tym mogłaby jeszcze wybuchnąć płaczem na myśl o tym, jakie to wszystko głupie i daremne.
A tymczasem wysoko na czystym niebie przesuwały się i migały srebrne światełka, gdy dywizjon Sił Powietrznych zmieniał szyk i pozycję orbitalną, aby Boston zawsze był w zasięgu ognia jednego z okrętów.
Dariat zbierał się na odwagę, żeby popełnić samobójstwo. To nie była taka prosta sprawa. Samobójstwo stanowiło zwieńczenie porażki, poddanie się rozpaczy. A przecież, odkąd umarli powrócili z królestwa pustki, jego życie wreszcie nabierało sensu.
Patrzył, jak para ostrożnie schodzi cuchnącą klatką schodową drapacza gwiazd. Kiera Salter poradziła sobie doskonale z uwiedzeniem chłopaka, ale któryż piętnastolatek oparłby się pokusom ciała Marie Skibbow? Kiera nie musiała nawet poprawiać swego fizycznego wyglądu. Po prostu ubrała się w liliową bluzeczkę i krótką niebieską spódniczkę, resztę zostawiając naturze, która zburzyła równowagę hormonalną młodzieńca. Wcześniej wypróbowała tę metodę na Andersie Bospoorcie.
W komórkach neuronowych za polipowymi ścianami klatki schodowej przemieszczał się podprogram kontrolny przydzielony do obserwacji Horgana, rozprzestrzeniając się na okoliczne sektory i współdziałając z innymi umiejscowionymi w wieżowcu programami. Niewidzialny, wszechwiedzący anioł stróż. Szukał niebezpieczeństw, ewentualnych zagrożeń. Horgan był kolejnym z rzeszy niezliczonych potomków Rubry: rozpieszczanym, obdarzanym przywilejami i nieustanną troską, kierowanym skrycie ku stosownym sferom akademickich zainteresowań i przepełnionym już w młodym wieku niepospolitą arogancją. Posiadał wszystkie cechy charakteru typowe dla nieszczęsnych wychowanków Rubry. Horgan, chudzielec o śniadej azjatyckiej karnacji i rzadko spotykanych ciemnoniebieskich oczach, był hardy, samotny i wybuchowy. Gdyby chromosomy obdarzyły go muskulaturą proporcjonalną do stopnia samouwielbienia, wdawałby się w bójki równie często co za młodu Dariat.