— Wątpię, czy faktycznie rozpadła się w proch — powiedział Renato Vella.
— Dlaczego? — spytała Ione.
— Nie przeczę, że to logiczne założenie — odpowiedział bez namysłu. — Trudno inaczej wytłumaczyć, dlaczego ciało o tak ogromnej masie zniknęło bez śladu. Tylko że wciąż mówimy o czysto teoretycznym przypadku. W praktyce ilość energii potrzebna do rozbicia całej planety na drobne kawałeczki o kilka rządów wielkości przerasta możliwości jakiejkolwiek broni znanej w Konfederacji. Pamiętajmy, że nawet zakazane bomby z ładunkiem antymaterii nie uszkodzą, a tym bardziej nie zamienią w pył terrakompatybilnej planety, mogą co najwyżej skazić i zniszczyć biosferę. W najlepszym razie równoczesna detonacja wielu ładunków zamieni ją w kupę skał. Aby został po niej pył, a lepiej jeszcze para, trzeba by użyć broni rozrywającej wiązania atomowe, prawdopodobnie zasilanej przez gwiazdę. Bo gdzie indziej szukać wystarczającej energii? No i pytanie, jak zainicjować reakcję syntezy termonuklearnej w stabilnych cząsteczkach?
— Całkowita zamiana masy w energię — mruknął Kempster, marszcząc brwi w skupieniu. — Warte przemyślenia.
— Tylko czemu ten sam los nie spotkał habitatów Laymilów? — zapytał Renato Vella, podniecony swą myślą. — Jeżeli ktoś dysponuje bronią, którąjest w stanie unicestwić cały świat, tak by nie było po nim żadnych śladów, to czemu zostawia szczątki habitatów?
— No właśnie, czemu? — zawtórował Kempster. — Dobre pytanie, chłopcze. Podoba mi się twoje rozumowanie.
Asystent promieniował radością.
— Nadal przypuszczamy, że habitaty uległy samozagładzie — odezwał się Parker Higgens. — Nawet teraz, gdy doszły nowe fakty. — Popatrzył na Ione z widoczną konsternacją. — Moim zdaniem, nagranie pokazuje początkową fazę zniszczenia planety. Kiedy statek opuszcza orbitę, na jej powierzchni wyraźnie toczy się konflikt.
— Chyba spór między klanami? — dodał niepewnie Qingyn Lin. — Tak mi się przynajmniej wydaje.
— Mylicie się wszyscy, próbując sprowadzić problem wyłącznie do zagadnień natury fizycznej — zabrała głos Lieria. — Zważcie, co już wiemy. Planeta istniała w tym samym czasie, kiedy zostały zniszczone habitaty. Istota, której wspomnienia zdołaliśmy odczytać, obawia się transformacji zachodzącej w konceptualnej strukturze harmonicznego życia, zaburzenia obejmującego swym zasięgiem cały kontynent. Drastycznej metafizycznej przemiany, będącej zagrożeniem dla światopoglądowych fundamentów rasy Laymilów. Rację ma Parker Higgens: tych rzeczy nie można rozpatrywać oddzielnie.
Ione potoczyła wzrokiem po twarzach obecnych. Nikt nie zamierzał podważać zdania Kiinta.
— Myślę, że najlepiej będzie, jak sama przejrzę to nagranie. — Usiadła obok Malandry Sarker. — Pokaż mi.
Jak poprzednio, poczuła na sobie twarde ciało Laymila, egzoszkielet nie mogący na nią pasować… w rzeczywistości. Jakość nagrania znacznie się poprawiła. Zespół Oski Katsury ślęczał drugie godziny nad procesorami i programami potrzebnymi do przetłumaczenia zapisanej informacji. Czarne plamki świadczące o zaniku sygnału pojawiały się niezmiernie rzadko. Ione odprężyła się na krześle i zatopiła w sensorium.
Laymil był pilotem statku, już w dzieciństwie przygotowanym do przemierzania pustej otchłani między konstelacją kosmicznych ostrowów a Unimeronem, nadrzędnym nosicielem życia. Wisiał pośrodku centralnego modułu mieszkalnego, przygotowując silniki do odpalenia. Nie było tu zwykłego na statkach ludzi zespołu pokładów i urządzeń mechanicznych, choćby tego spotykanego w jastrzębiach.
Metalowa powłoka chroniła biologiczne gniazdołono, drzewną narośl podzieloną na wnęki i kieszenie podróżne dla pasażerów, wyglądającą jak egzotyczna organiczna grota. Wnęki gromadziły się przy sobie w całkowitym bezładzie, podobne do wydłużonych bąbelków w gęstej pianie. Ich ścianki miały fakturę twardej gumy, usianej setkami maleńkich otworków, aby nie ślizgały się po nich kopyta.
Sączyła się z nich żywa zielona poświata. W grubszych przegrodach tkwiły narządy odpowiedzialne za skład powietrza i wtórny obieg pokarmu.
Ludzki mózg Ione niełatwo przyzwyczajał się do wszechobecnej zieleni. Wokół ciała Laymila biegły rurowe wsporniki rozszerzające się lejkowato przed zniknięciem w ściance. Trzy kopyta znajdowały oparcie w specjalnych otworach, pośladki spoczywały na profilowanym stołku, ręce zaciskały się na pękatych wyrostkach.
Kilka centymetrów od ust przyjmujących pokarm wisiało stalaktytowe wymię. W tej pozycji Laymil czuł się nadzwyczaj pewnie i wygodnie: gniazdołono urosło do formy idealnie odpowiadającej kształtom ciała pilota. Wszystkie trzy głowy obracały się wolno tam i z powrotem, obserwując tablice przyrządów z matowego kompozytu. Ione nie umiała stwierdzić, gdzie zaczyna się plastik, a gdzie kończą żywe komórki; połączenie kompozytu z tkanką było bezszwowe, jakby urządzenia mechaniczne także dojrzały w gnieździełonie. Zamocowane na tablicach soczewki, które przesyłały dziwne rysunki do oczu Laymila, przypominały zasadą działania ludzkie projektory AV.
Ruszające się głowy rejestrowały fragmenty innych wnęk, połączonych wąziutkimi korytarzykami. Ione zobaczyła jednego z pasażerów śpiącego w kokonie kieszeni podróżnej. Ciało oplatały i przytwierdzały do ściany półprzeźroczyste połyskliwe błony; blady wąż doprowadzał do ust płyn pokarmowy, a drugi, podłączony do odbytu, podtrzymywał cykl trawienny. Forma częściowej hibernacji.
Świadomość pilota była osobliwie podzielona, jakby nagranie zawierało dwa odrębne toki myślenia. W trybie podrzędności śledził działanie systemów mechanicznych i biologicznych statku.
Kontrolując je z precyzją procesora, przygotowywał główny napęd termojądrowy do zapłonu, utrzymywał statek na żądanej wysokości dzięki małym odrzutowym silnikom sterującym, obliczał wektor lotu, obserwował cztery gniazdałona. Narzucało się podobieństwo do automatycznych funkcji ludzkiego nanosystemu; wyglądało jednak na to, że pilot nie ma żadnych implantów. Jego mózg po prostu tak działał. Biotechnologiczny statek był półświadomy, wobec czego pilot pełnił rolę komputera pokładowego.
W trybie nadrzędności umysł koncentrował się na powierzchni planety, oglądanej w soczewkach przyrządów sensorowych statku.
Unimeron łudząco przypominał terrakompatybilne światy: rozlegtymi połaciami błękitnych oceanów, zwałami białych chmur, czapami lodowymi na biegunach. Pierwsza różnica wynikała z wyglądu kontynentów: niemalże w całości były zielone, nawet łańcuchy górskie tonęły pod warstwą roślinności. Żaden skrawek lądu nie leżał odłogiem.
Na orbicie unosiły się rozległe niebieskozielone pajęczaste konstrukcje — nieco poniżej statku, który utrzymywał się na pułapie tysiąca kilometrów. Podniebne przystanie miały przeważnie średnicę dwustu kilometrów, choć zdarzały się również dużo większe.
Każda wykonywała jeden pełny obrót w ciągu co najmniej pięciu godzin — nie w celu wytworzenia sztucznej grawitacji, ale po prostu dla zachowania kształtu. Były żywe, miały własną rozbudowaną osobowość, bardziej złożoną nawet od osobowości kosmicznego ostrowu. Stanowiły połączenie kosmodromu i magnetosferycznego węzła energetycznego; wokół rdzeni, niczym pękate czerwone wąsonogi, cisnęły się człony produkcyjne. Jednakże ich fizyczne aspekty miały drugorzędne znaczenie w porównaniu z funkcjami intelektualnymi. Spełniały ważne zadanie w utrzymaniu harmonii życia na planecie, tworząc z oddzielnych esencji myślowych poszczególnych kontynentów jedną współbrzmiącą kompozycję. Mentalne satelity telekomunikacyjne nie tylko wnosiły swój wkład do tej kompozycji, ale wyśpiewywały ją odległym gwiazdom. Ione nie rozumiała ich głosu, jego przesłania ani celu — wychwytywała go jako niewyraźną melodię na granicy percepcji. Czuła pewien smutek z powodu ulotności chwili; pilot statku Laymilów uważał melodię za wspaniałą.