Выбрать главу

Oliver Llewelyn odwołał przekaz datawizyjny z komputera pokładowego „Gemala”. Na mostku panował półmrok. Oficerowie leżeli z zamkniętymi oczami na fotelach amortyzacyjnych, koordynując ruchy okrętów.

— Przychodzą mi na myśl pierścienie gazowego olbrzyma — rzekł kapitan. — Drobne naładowane cząsteczki, uwięzione w strumieniu magnetycznym.

— Czarne jastrzębie twierdzą, że nie wykryły żadnych strumieni magnetycznych — przypomniał mu Terrance. — Jest tylko zwyczajne pole magnetyczne planety. A co z oznakami aktywności biologicznej? — zwrócił się do oficera z „Cyanei” odpowiedzialnego za próbniki.

— Nie ma takiej, sir. Również brak związków chemicznych.

Tylko woda.

— To dlaczego świeci?

— Nie wiem, sir. Pewnie niżej, gdzie nie mogą dotrzeć próbniki, znajdują się jakieś źródła światła.

— Co pan zamierza zrobić? — zapytał Olwer Llewelyn.

— To tylko zasłona, przykrycie, ale na pewno nie broń. Widocznie wolą działać w tajemnicy.

— Może to rzeczywiście zasłona, ale my nie umiemy takiej stworzyć. Nie posyła się żołnierzy przeciwko nieznanemu wrogowi, nie przy takiej dysproporcji sił. Podstawowa zasada wojenna.

— Tam na dole mieszka przeszło dwadzieścia milionów ludzi, w tym wielu moich przyjaciół. Nie mogę tak po prostu odlecieć, muszę przynajmniej sprawdzić, co się dzieje. Podstawowa zasada wojenna mówi, że najpierw należy zbadać teren. I to właśnie zrobimy.

— Wziął głęboki oddech, załadował do neuronowego nanosystemu świeżo przetworzone dane z próbników, a następnie poczekał, aż program taktyczny opracuje względnie mało ryzykowną strategię rozpoznania sytuacji na planecie. — Oddziały zwiadowcze zostaną wysadzone zgodnie z ustalonym planem, tyle że z dala od czerwonej chmury. Wprowadziłem kilka poprawek do głównych założeń rozpoznania. Trzy oddziały w dorzeczu Quallheimu poszukają pierwszych baz nieprzyjaciela, ta część operacji nie ulega zmianie. Oprócz tego dziewięć oddziałów wyląduje w innych punktach dorzecza Juliffe, żeby ocenić ogólną sytuację osadników i zniszczyć napotkane cele nieprzyjaciela. Ostatnie dwa oddziały mają za zadanie zbadać kosmodrom w Durringham. Ich misja składa się z dwóch części. Po pierwsze sprawdzą, czy kosmoloty McBoeinga są w stanie pomóc nam w wysadzeniu jednostek piechoty, które mamy na pokładzie. Po drugie przejrzą nagrania w centrum kontroli ruchu lotniczego i dowiedzą się, dokąd odleciały statki. I dlaczego.

— A jeśli wcale nie odleciały? — zapytał Oliver Llewelyn. — Jeśli kapitan Calvert ma racją i najeźdźcy mogą rozwalić statek na orbicie?

— To gdzie podziały się szczątki? Czarne jastrzębie skatalogowały każdy kawałek materii nad planetą, nie znalazły nic podejrzanego po tej stronie orbity Rennisona.

Oliver Llewelyn obdarzył go szyderczym uśmiechem.

— Leżą w dżungli pod czerwoną chmurą.

Terrance’a zaczynały już denerwować ciągłe docinki kapitana.

— To były bezbronne cywilne statki. My takimi nie jesteśmy.

A to wielka różnica. — Oparł głowę na zagłówku fotela, zamknął oczy i szyfrowanymi wojskowymi kanałami telekomunikacyjnymi zaczął przekazywać rozkazy dotyczące lądowania.

* * *

Flotylla zatrzymała się na pułapie tysiąca kilometrów, przy czym poszczególne okręty tak się ustawiły, aby w każdej chwili trzy z nich miały na celowniku Amariska. Kolejne obserwacje przeprowadzone przez rój satelitów nie zdołały wyjaśnić warunków naziemnych pod czerwoną chmurą. Sześć czarnych jastrzębi opuściło siedemsetkilometrową orbitę, aby połączyć się z resztą statków; załogi okazywały zadowolenie z oddalenia się od kuriozalnego zjawiska atmosferycznego.

Po jeszcze jednym okrążeniu planety, mając się na baczności przed niespodziewanym atakiem wroga, najemnicy z jednostek zwiadowczych zajęli miejsca w kosmolotach. Terrance Smith dał sygnał do rozpoczęcia lądowania. Jeden po drugim okręty wchodziły w strefę cienia, kosmoloty odcumowywały i na ciągu wstecznym wchodziły w atmosferę. Dziewięć tysięcy kilometrów na zachód od Amariska, nad pogrążonym w ciemnościach oceanem, rozpoczynały w mezosferze manewr hamowania, mącąc serią gromów dźwiękowych ciszę nad falami.

* * *

Brendon nie mógł oderwać myśli od czerwonej chmury. Pilotował kosmolot z „Villeneuve’s Revenge”, wioząc sześciu zwiadówców do wyznaczonej strefy zrzutu sto kilometrów na wschód od Durringham. Przednie czujniki dostrzegły chmurę, gdy mieli jeszcze sześćset kilometrów do wybrzeża. Z dużej odległości mógł się zachwycać kolosalnym meteorologicznym fenomenem, z bliska jednak przytłaczała go skala zjawiska. Świadomość, że chmurę wytworzyły nieznane istoty, że rozmyślnie rozścieliły w powietrzu świetlistą drogę z pary wodnej, była niezwykle deprymująca. Wisiała dwadzieścia kilometrów od prawego skrzydła, niezmienna i niewzruszona. Daleko przed sobą zobaczył, jak rozwidla się nad jednym z mniejszych dopływów. Kierowała się określonym celem, co dobitnie wskazywało na jej sztuczne pochodzenie.

Kiedy maszyna zeszła do pułapu chmur, ujrzał leżącą w dole ciemną, nieprzerwaną połać dżungli, zabarwioną czerwonawym odcieniem.

— Niewiele światła dociera do ziemi — zauważył Chas Paske, dowódca jednostki zwiadowczej.

— Oui — zgodził się Brendon, nie oglądając się za siebie. — Komputer oblicza, że na skraju chmura ma osiem metrów grubości, ale im dalej w głąb, tym więcej. Pewnie w samym środku, nad rzeką, trzysta lub czterysta metrów.

— Co z tym polem zakłóceń radioelektronicznych?

— Już nam się daje we znaki. Mam kłopoty z procesorami sterowania lotem i zniekształcenia w kanale telekomunikacyjnym.

Gwałtownie spada szybkość transmisji bitów.

— Mnie to obojętne, byle dało się przesłać okrętom współrzędne celów do zbombardowania.

— Oui. Za trzy minuty lądujemy.

Kosmolot zbliżał się do polany, którą wcześniej wybrali. Brendon połączył się z czarnymi jastrzębiami odpowiedzialnymi za obserwację powierzchni planety. Otrzymał zapewnienie, że w promieniu dwóch kilometrów nie ma śladów człowieka.

Miejsce lądowania otaczały młode gigantee i drzewa kaltukowe.

Między nimi, w plątaninie roślin płożących się po ziemi, widać było spalone i złamane kikuty drzew — świadectwo pożaru, który tu szalał przed kilkudziesięciu łaty. Kosmolot przesunął się powoli nad czubkami drzew, jakby lękał się tego, co może napotkać. Ptaki poderwały się do lotu, wystraszone ostrym wyciem silników i widokiem olbrzymiej drapieżnej sylwetki. Ziemię omiótł impuls radarowy, mający wykryć pod chaszczami co większe pniaki. Z podwozia wysunęły się płozy i po chwili ostrożnego kołysania maszyna delikatnie siadła na ziemi. Powietrze wyrzucane z kompresorów wzbiło fontannę zeschłych liści i gałązek.

Zanim na polanę wróciła na dobre cisza, już otwierał się zewnętrzny właz komory śluzowej. Chas Paske wyskoczył pierwszy.

W niebo wzbiło się pięć aerowet w kształcie dysku; badały okoliczną dżunglę zamontowanymi na obwodzie czujnikami ruchu i temperatury.

Najemnicy zaczęli wyciągać sprzęt z otwartych komór ładunkowych. Wszyscy mieli wzmacnianą budowę ciała i znacznie odbiegali wyglądem od przeciętnego człowieka. Chas Paske przewyższał rozmiarami kosmoników, jego syntetyczna skóra miała kolor zwietrzałego kamienia. Za jedyne odzienie służyły mu pasy z bronią i rzemienie worków z ekwipunkiem.

— Lepiej się pośpieszcie — powiedział Brendon. — Mam coraz większe zakłócenia, satelity z trudem odbierają mój sygnał.