Выбрать главу

Na kobiercu pogniecionej roślinności zaczęły się piętrzyć skrzynki i zasobniki. Chas dźwigał właśnie przenośną kapsułę zerową ze związanym z nim afinicznie orłem, kiedy aeroweta powiadomiła go, że w lesie coś się rusza. Podniósł karabin magnetyczny. Urządzenie unosiło się metr nad wierzchołkami drzew, przesyłając obraz głów jakichś ludzi w gęstwinie. Było ich dziewięciu i nie próbowali się chować.

— Hej, wy tam! — zabrzmiał kobiecy głos.

Najemnicy rozbiegali się na boki, ustawiając aerowety tak, żeby zapewniły im optymalną osłonę ogniową.

— Na miłość boską! — krzyknął Chas Paske. — Czarne jastrzębie twierdziły, że nikogo tu nie ma!

— Zakłócenia optyczne — odparł Brendon. — Jest gorzej, niż myśleliśmy.

Na polanę wyszła nieznajoma kobieta. Pomachała ręką i znowu krzyknęła. Za nią ukazywały się następne postacie: kobieta i dwóch nastoletnich chłopców w brudnych ubraniach.

— Dzięki Bogu, że jesteście! — zawołała, biegnąc do Chasa.

— Tyleśmy na was czekali. Nawet nie wiecie, jak tam strasznie!

— Zatrzymaj się! — rozkazał Chas.

Nie usłyszała go albo zignorowała. Patrzyła pod nogi, żeby nie zaplątać się w roślinność.

— Zabierzcie nas stąd! Na statki, gdziekolwiek. Byle dalej od tej planety!

— Kim wy jesteście, do diabła? Gdzie mieszkacie? — Patrzył ze zdziwieniem na kobietę, która nie okazywała lęku na widok żołnierzy, co zdarzało się niezwykle rzadko.

Neuronowy nanosystem ostrzegał o kłopotach z procesorem celowniczym karabinu magnetycznego.

— Stój! — ryknął, kiedy zbliżyła się na odległość sześciu metrów. — Nie mogę ryzykować. Mogliście zostać zasekwestrowani.

Odpowiadaj: gdzie mieszkacie? — huknął na nią jak z armaty.

Przystanęła.

— W wiosce, tu niedaleko — odparła, lekko zdyszana. — Siedzi tam cała zgraja tych czartów.

— Gdzie?

Kobieta zrobiła kolejny krok i wskazała za ramię.

— Tam. — Kolejny krok. — Prosimy, pomóżcie… — Na wychudłej twarzy malowało się błaganie.

Spadły wszystkie aerowety. Ziemia pod stopami Chasa zaczęła pękać z głuchym odgłosem darcia. Z długiej szczeliny trysnęło białe światło. Neuronowy nanosystem wytłumił uczucie strachu, zmuszając ciało do zdecydowanego działania. Chas uskoczył, by wylądować tuż obok uśmiechniętej kobiety. Wtedy go uderzyła.

* * *

Terrance Smith utracił łączność z trzema spośród jedenastu kosmolotów na ziemi, a te trzy, które zmierzały do hrabstw nad Quallheimem, jeszcze nie wylądowały. Satelity obserwacyjne nie potrafiły dostarczyć wielu informacji na temat losu, jaki spotkał milczące kosmoloty, gdyż obrazy stref zrzutu pogarszały się z każdą minutą.

Żaden się jednak nie rozbił, a poważne kłopoty zaczynały się dopiero po wylądowaniu. Ośmielony założeniami programu taktycznego, które dopuszczały czterdziestoprocentowe straty podczas pierwszej fazy wysadzania oddziałów, Terrance przyjął najgorszy wariant i połączył się z trzema ostatnimi kosmolotami.

— Zastąpcie proponowaną strefę zrzutu jedną z awaryjnych — rozkazał. — Macie lądować przynajmniej sto pięćdziesiąt kilometrów od czerwonej chmury.

— Ona się rusza! — krzyknął Oliver Llewelyn, gdy Terrance otrzymywał potwierdzenia od pilotów.

— Co takiego?

Terrance otworzył kanał łączności z zespołem procesorowym, który zestawiał obrazy satelitarne. Z chmur, gdzie na skraju wiły się i skręcały czerwone pasy, rozkładały się na boki, niczym protuberancje słoneczne, płaskie wstęgi kilometrowej długości. Łamała się osobliwa symetria aksamitnych obłoków, a ich jasność oscylowała, gdy długie, faliste cienie przemykały chaotycznie pod powierzchnią.

— Ona wie, że tu jesteśmy — stwierdził Oliver Llewelyn. — Zdenerwowaliśmy ją.

Przez chwilę Terrance Smith zmagał się z paskudną myślą, że potężna rozgałęziająca się formacja chmur jest żywą istotą z gazowego olbrzyma, która przewędrowała przestrzeń kosmiczną między Murorą a Lalonde. Niech to szlag, to dziwadło do złudzenia przypominało zawiłe pasma burzowe, które w atmosferze gazowego olbrzyma toczyły ze sobą zażarte, trwające tygodniami boje wśród wodoru i zamrożonych kryształków amoniaku.

— To absurdalne — skonstatował. — Coś rozmyślnie wytwarza te zaburzenia. Trafia się świetna okazja do odkrycia, jak powstają. Proszę się połączyć z dowódcami czarnych jastrzębi, niech skierują na chmurę wszystkie dostępne sensory. Pod spodem odbywa się przetwarzanie energii, którego ślad na pewno da się zarejestrować w jakimś widmie promieniowania.

— Ja bym się nie zakładał — mruknął pod nosem Oliver Llewelyn.

Zaczynał żałować, że dał się skłonić do udziału w tym przedsięwzięciu. I do licha z konsekwencjami odmowy. Niektóre rzeczy były cenniejsze od pieniędzy, a w pierwszym rządzie jego życie.

Niechętnie zabrał się do przesyłania wskazówek czarnym jastrzębiom.

Urwała się łączność z następnymi dwoma kosmolotami. Trzem jednak udało się bez przeszkód wysadzić najemników i te powracały na orbitę.

A więc to możliwe, pomyślał Terrance Smith z dziką satysfakcją, kiedy śnieżnobiałe punkciki wzbijały się bezpiecznie ponad sieć dopływów Juliffe. Jeszcze się dowiemy, co tam się wyrabia na dole.

Patrzył, jak z czerwonej chmury odrastają gigantyczne burzowe ramiona i przetaczają się z furią nad dżunglą. Mapa nawigacyjna nałożona na ich obraz pokazywała pozycje kosmolotów, które jeszcze nie wystartowały. Największe odnogi wydłużały się w kierunku stref zrzutu ze ścisłą dokładnością.

— Prędzej — ponaglał przez zaciśnięte zęby. — Do góry. Zabierajcie się stamtąd.

— Sensory wskazują zupełny brak jakichkolwiek zaburzeń energii — powiedział Oliver Llewelyn.

— Niemożliwe. Coś tym kieruje. A co z czujnikami, których nieprzyjaciel używa do namierzenia naszych kosmolotów? Nie zostały wykryte?

— Nie.

Kolejnych pięć kosmolotów wzbiło się w powietrze, umykając przed drapieżnymi szponami czerwonej chmury. Dwa należały do maszyn, z którymi przedtem utracili łączność. Terrance usłyszał spontaniczne okrzyki radości na pokładzie „Gemala”, sam też wrzasnął uszczęśliwiony. W końcu operacja zaczęła przebiegać po jego myśli. Skoro mieli w terenie jednostki zwiadowcze, wkrótce poznają też cele. Wreszcie będą mogli odpowiedzieć na agresję.

Ostatnie trzy kosmoloty wylądowały w dorzeczu Quallheimu.

Jeden z nich należał do „Lady Makbet”.

* * *

„Villeneuve’s Revenge” mieścił w swym wnętrzu cztery kuliste moduły mieszkalne w standardowym piramidalnym układzie. Dzieliły się na trzy pokłady i były na tyle przestronne, że sześcioosobowej załodze życie w nich mogło się wydać niemal komfortowe, przy niewielkim ograniczeniu wygód dało się rozlokować piętnastu pasażerów. Żaden z sześciu najemników, których wieźli na Lalonde, nie wyraził słowa skargi. Wyposażenie kabin, podobnie jak resztę urządzeń na statku, można byłoby uznać za nie najgorsze, choć niejedno wymagało odnowienia, naprawy albo wręcz całkowitej wymiany.

Erick Thakrar i Bev Lennon przepływali przez luk przejściowy w suficie, prowadzący na pokład mieszkalny. Powierzchnie w przedziale pokryte były cienką warstwą szarozielonej pianki. W regularnych odstępach znajdowały się zaczepy, chociaż większość z nich straciła już swą przyczepność. Meble z lekkiego kompozytu zostały złożone i schowane w niszach, odsłaniając pod spodem osobliwą mozaikę kwadracików, sześciokątów i kółek z oznaczeniami producenta. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy szafek, przerywane gdzieniegdzie lukiem prowadzącym do prywatnej kabiny, czerwoną skrzynką ze sprzętem awaryjnym czy wbudowaną na stałe kolumną projektora AV. Unosił się wilgotny zapach warzyw. Włączone były tylko dwa pasy świetlne. W powietrzu, niczym zagubione stworzenia wodne, fruwały fioletowe folie do owijania jedzenia, z których kilka utkwiło pod sufitem na kratkach wentylacyjnych.