Brendon otworzył wizjer. Twarz miał śmiertelnie bladą, zroszoną gęstym potem. Znów zakaszlał, kuląc się z bólu.
— Chryste — bąknął Erick. — Brendon, prześlij nam natychmiast odczyt fizjologiczny.
— Co za ból, mówię wam… — O mało się nie zadławił mokrym, chrapliwym kaszlem.
— Musimy go stamtąd zabrać — rzekł Bev.
— Jego nanosystem nie odpowiada — powiedział Erick. — Próbuję połączyć się z nim za pośrednictwem procesora śluzy, ale nie dostaję potwierdzenia kodu fali nośnej.
— Erick, on się zaraz wykończy!
— Wiesz to na pewno?
— Jak on wygląda!
— A jak wygląda Lalonde? Oni budują w powietrzu rzeki światła. Symulacja jednego rannego człowieka nie sprawi im większego problemu.
— Na miłość boską. — Bev gapił się na holoekran.
Brendon trząsł się konwulsyjnie i wymiotował, trzymając się jedną ręką klamry. Z jego ust chlusnęły strugi żółtawych wymiocin, które rozchlapały się na stalowoszarej ścianie tunelu.
— Nie wiemy nawet, czy jest sam — dodał Erick. — Właz kosmolotu nie chce się zamknąć. Nie reaguje na moje polecenia. Nie mogę go zamknąć, a cóż dopiero mówić o zaryglowaniu kodem.
— Kapitanie, nie możemy go tak po prostu zostawić — powiedział Bev.
— Erick ma racją — odparł Andre z żalem. — Cała ta sprawa jest mocno podejrzana. Ktoś mógłby tym sposobem łatwo dostać się na statek. Zbyt łatwo.
— Ależ on umiera!
— Nie wolno wam wejść do komory śluzowej, póki otwarty jest właz kosmolotu.
Bev rozejrzał się rozpaczliwie po surowym wnętrzu dolnego pokładu.
— W porządku, co powiesz na to? Erick wróci na pokład mieszkalny i zarygluje za sobą klapę luku przejściowego. Ja zostanę tutaj.
Nałożę Brendonowi pakiet nanoopatrunku i rozejrzę się po kabinie kosmolotu, czy nie ukrywają się tam jakieś ksenobionty.
— Co o tym myślisz, Erick? — zapytał Andre.
— Nie widzę przeszkód.
— Świetnie. No to do dzieła.
Erick wfrunął z powrotem na pusty pokład pasażerski i zatrzymał się przy drabince. Bev patrzył na niego z uśmiechem przez otwór w podłodze.
— Powodzenia. — Erick przesłał datawizyjnie kod ryglujący procesorowi włazu, po czym przekręcił o dziewięćdziesiąt stopni zawór awaryjny.
Ledwie zatrzasnęła się karbotanowa klapa, Bev odwrócił się i z pierwszej z brzegu apteczki na ścianie wyciągnął pakiet nanoopatrunku.
— Trzymaj się, Brendon, już do ciebie idę.
Na panelu kontrolnym obok okrągłego włazu do komory śluzowej mrugały czerwone lampki alarmowe. Bev odwołał automatyczną procedurę procesora nadzorczego i właz zaczął się otwierać.
Erick połączył się z procesorem sieci telekomunikacyjnej pokładu pasażerskiego i uzyskał dostęp do kamer na dolnym pokładzie. Patrzył, jak Bev wykrzywił twarz, gdy z otwartego luku buchnęły kłęby oparów. Wtem z kabiny kosmolotu trysnęło szmaragdowe światło, którego oślepiająco jasny snop przemknął tunelem śluzowym i zalał dolny pokład. Bev stał dokładnie na jego drodze: wrzasnął, próbując instynktownie zasłonić oczy. Środkiem zielonego światła popędził niespójny strumień białej energii.
Kamera przestała działać.
— Bev! — krzyknął Erick.
Przesłał do procesora całą serię instrukcji. Przed jego oczami zmaterializowała się wizualizacja urządzeń na dolnym pokładzie, upiorny labirynt kolorowych linii i migających symboli.
— Erick, co tam się dzieje? — zapytał Andre.
— Są w środku! Wrąbali się do statku! Rygluj grodzie! Wszystkie, i to zaraz, do cholery!
Na schemacie kolorowe linie znikały jedna po drugiej. Erick wpatrywał się uparcie w podłogę, jakby chciał przewiercić wzrokiem metalowe poszycie pokładu. Naraz zgasły światła.
— Za pięć minut lądujemy w awaryjnej strefie zrzutu, napięcie w kabinie zaczyna sięgać zenitu — wyrecytowała Kelly Tirrel, zapisując wszystko w nanosystemowej komórce pamięciowej. — Wiemy, że coś złego spotkało przynajmniej pięć kosmolotów. Wszystkich trapi jedno pytanie: czy nieprzyjaciel działa wyłącznie pod osłoną czerwonej chmury? Czy gdy się oddalimy, będziemy bezpieczniejsi?
Połączyła się z czujnikami kosmolotu, żeby raz jeszcze popatrzeć na ów imponujący, monumentalny spektakl. W powietrzu rozciągały się lśniące czerwienią tysiąckilometrowe wstęgi nicości.
Budziły zdumienie. Tutaj, daleko w głębi lądu, były wiotkie i poskręcane, splątane nad krętymi rzekami niczym pajęczyna pijanego pająka. Z orbity wydawały się tak przerażająco spokojne i regularne. Z bliska budziły jedynie lęk.
Skłębione pasy zdawały się sięgać do prawego skrzydła kosmolotu, powiększać się w miarę zbliżania do przelatującej maszyny.
Sam obraz był śliczny, choć jego realność burzyła spokój ducha.
Ale przecież zespół czujników kosmolotu wykonany był w technologii wojskowej. Długie opływowe wnęki w dolnej części kadłuba mieściły w sobie cylindryczne zasobniki, a w nich działka maserowe zapewniające kompletną osłonę ogniową, sprzęt do walki radioelektronicznej i generator efektu maskującego. Nie lecieli co prawda myśliwcem szturmowym, ale też nie byli kaczką na strzelnicy, jak niektóre inne kosmoloty.
No tak, cały Joshua: musiał się wystarać o wielozadaniowy kosmolot. Co ja mówię! Dzięki Bogu, że się o niego wystarał!
Czterdzieści minut lotu, a ona już za nim tęskniła. Aleś ty słaba, wyrzucała sobie w duchu.
Kelly zaczynała się poważnie zastanawiać nad sensem swojej misji. Chyba jak każdy korespondent wojenny, pomyślała. Być w terenie to zupełnie co innego, niż siedzieć w biurze i rozmyślać, jak tam będzie. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła ta czerwona chmura.
Siedmiu najemników omawiało to zjawisko w najdrobniejszych szczegółach, aż do obrzydzenia. Reza Malin, dowódca jednostki, wydawał się wręcz podekscytowany perspektywą zajrzenia pod chmurę. Twierdził, że tego typu nie sprzyjające warunki stanowią dla nich wyzwanie, są czymś nowym.
Miała sporo czasu, aby ich w miarę dobrze poznać, wiedziała więc, że słowa Rezy nie wynikają ze zwykłego chojractwa. Swego czasu był żołnierzem piechoty w oddziałach Sił Powietrznych Konfederacji. Prawdopodobnie nawet oficerem. Rzadko wracał w rozmowach do tamtego okresu życia czy też późniejszych kontraktów na rozmaitych planetach pierwszego stadium zasiedlania. Chyba jednak był dobry w tym prawie najstarszym zawodzie świata, ponieważ musiał zapłacić furę pieniędzy za wszystkie te fizyczne wzmocnienia i przeróbki. Teraz należał do elity. Podobnie jak kosmonicy, zacierał granicę między człowiekiem a maszyną. Właśnie taki ultranowoczesny twór był wzorem dla zwykłych żołnierzy śpiących w kapsułach na pokładzie „Gemala”.
Reza Malin zachował humanoidalne kształty, chociaż miał teraz dwa metry wzrostu i odpowiednio do tego ważył. Miał sztuczną skórę z twardego, wytrzymałego na uderzenia szaroniebieskiego kompozytu z wbudowaną warstwą maskującą. Nie dbał o ubranie i nie miał genitaliów (nie miał ich na zewnątrz, sprostowała z przekonaniem Kelly). Pierwotne dłonie zostały zastąpione cybernetycznymi sześciopalczastymi kleszczami. Oba poszerzane przedramiona miały wbudowane małokalibrowe karabiny magnetyczne; przebudowany szkielet radził sobie bez trudu z odrzutem broni. Na twarzy, tak samo jak u Warlowa, nie malowało się nigdy żadne uczucie. Baniaste przesłony z czarnego szkła zakrywały oczy, a w miejscu nosa pojawił się płaski wlot powietrza, gdzie następowało odfiltrowanie chemicznych i biologicznych zanieczyszczeń. W łysej czaszce z tyłu i po bokach tkwiło pięć implantów sensorowych, gładkich centymetrowych wyrostków.