Выбрать главу

Oblicze Rezy nie wyrażało emocji, lecz Kelly dowiadywała się wiele z tonu jego głosu, który sienie zmienił. Reza zawsze sprawiał wrażenie opanowanego. Ten fakt oraz niepodważalne kompetencje, jakimi zdobył sobie posłuch u pozostałej szóstki, dodawały jej otuchy podczas tej misji zwiadowczej. Bądź co bądź, to w jego rękach spoczywało jej życie.

Kosmolot gwałtownie się przechylił. Kelly zobaczyła, że Ashly Hanson kieruje czujniki optyczne na niewielką rzekę płynącą trzy kilometry pod nimi. Na skrzącej się wodzie pełno było dziwnych białych kropeczek.

— A ten co sobie myśli? — odezwał się siedzący przy Kelly zastępca Rezy, Pat Halahan, który sam siebie nazywał zwiadowcą doskonałym. Miał taką samą jak Reza niebieskoszarą skórę, ale choć był od niego niższy i szczuplejszy, wyróżniał się muskularnymi nogami. Każde przedramię rozgałęziało się na dwa nadgarstki: jeden dla zwyczajnej dłoni, drugi dla wielofunkcyjnego gniazda, gdzie podłączało się broń lub implanty. Wszystkie zmysły miał udoskonalone, o czym świadczył wałek wypukłego ciała biegnący od kącików oczu wokół całej głowy. — Hej, Ashly, co ty robisz? — zawołał. Każdy z najemników myślał teraz pewnie o zakłóceniach radioelektronicznych.

— Zamierzam was tutaj wysadzić.

— Zaszło coś wyjątkowego? — spytał Reza Malin spokojnym, choć autorytatywnym tonem. — Zostało nam siedemdziesiąt kilometrów do awaryjnej strefy lądowania.

— Słuchajcie: czy ten, kto wytworzył tę przeklętą chmurę, nie przechwyci z łatwością naszych rozmów? Wszystkie miejsca, do których Terrance Smith skierował kosmoloty, od dawna są w czerwonych kółkach z napisem „Tu walić”.

Przez chwilę panowało milczenie.

— Facet ma głowę — szepnął Pat Halahan do ucha Kelly. — Takich nam brakowało podczas operacji na Camelocie. Kupa dobrych ludzi tam poległa, bo generał zatrudnił zbyt wielu żółtodziobów.

— Ląduj — zadecydował Reza.

— Dziękuję — odparł Ashly z zadowoleniem. Kosmolot ostro zanurkował, mknąc ku ziemi pod takim kątem, że Kelly poczuła żołądek gdzieś pod obojczykiem. — Jesteście pewni, że chcecie tu wysiadać? — zapytał jeszcze pilot. — Moje zdanie jest takie, że wpadliśmy po uszy. Terrance Smith nie umiałby zorganizować nawet orgii w burdelu.

— Jeśli Smith ma dokopać najeźdźcom, okręty muszą znać cele — rzekł Reza. — Po to jesteśmy mu potrzebni. Zawsze ślą nas tam, gdzie największe gówno. Możemy się wtedy wykazać.

— Jak sobie chcecie.

— Nie musisz się o nas martwić. Supertechnologia rzadko zdaje egzamin w porośniętym terenie, przyroda stawia opór. A nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałem gorszą dżunglę. Pewnie mogą w nas rąbnąć jakimś ładunkiem energetycznym, a może nawet spuścić nam na głowę małą atomówkę, jeśli mocno się wkurzą. Najpierw jednak muszą nas znaleźć. Dlatego postaram się, żeby wygrzebanie nas z tej dziczy było cholernie trudnym zadaniem. Ty i młody Joshua nie dajcie się zabić! Macie nas stąd jeszcze zabrać.

— Jeśli tylko będę żył, na pewno was zabiorę.

— Świetnie, trzymam cię za słowo.

Kosmolot odchylał się w locie to w jedną, to w drugą stronę.

Kelly zaciskała na podłokietnikach zbielałe knykcie, kiedy siatka ochronna przesuwała się po jej ciele. To nie był czysty aerodynamiczny lot nurkowy, przypominał bardziej karkołomny upadek.

— Jak tam samopoczucie, Kell? — zawołał Sewell rozradowanym tonem.

W tej grupie był jednym z trzech żołnierzy od brudnej roboty… i na takiego wyglądał: wzrost dwa trzydzieści, matowoczarna skóra, ciało oplecione pajęczyną włókien pochłaniających i rozpraszających energię. Lśniąca osłona czujników nadawała osadzonej na krótkiej szyi głowie niemalże kulistą formę. Grube ramiona kończyły się podwójnymi łokciami; do górnych stawów przyłączone były karabiny magnetyczne dużego kalibru.

W kabinie rozległy się chichoty. Kelly zdała sobie sprawę, że z całej siły zaciska powieki. Otworzyła je z trudem. Kosmolotem rzucało.

— Powinnaś coś zjeść, przestać o tym myśleć — szydził Sewell. — Mam w plecaku takie świeże, mięciutkie ciasto z kremem truskawkowym. Chcesz trochę?

— Lekarze, gdy pompowali ci mięśnie, kretynie, musieli podłączyć nanosystem do wątroby — odcięła się. — Była bez porównania mądrzejsza od mózgu.

Sewell ryknął śmiechem.

Maszyną zatrzęsło jeszcze mocniej, kiedy skrzydła zaczęły się szerzej rozkładać.

— Ashly, proszę napromieniować strefę zrzutu — rzekł Reza.

— Załatwione.

— Tam w dole mogą być cywile — zaprotestował Sal Yong, drugi z typów od brudnej roboty.

— Wątpliwe — odparł Ashly. — Stąd do najbliższej osady jest pięćdziesiąt kilometrów.

— Nie uczestniczymy w akcji humanitarnej Czerwonego Krzyża, Sal — powiedział Reza.

— Tak, sir.

Z nieskazitelnie czystego nieba padły śmiercionośne snopy promieniowania maserowego. Po obu brzegach płytkiej rzeczki setki ptaków spadały na ziemię lub pluskały do wody z popalonymi, dymiącymi piórami. Pnączaki odrywały się od gałęzi z drgającymi kończynami. Sejasy wyły krótko przed śmiercią, gdy ich skóra marszczyła się i pękała, a mózgi smażyły się z gorąca. Skubiące trawę danderile przewracały się, wierzgając smukłymi nogami, kiedy gotowały się ich trzewia. Szmaragdowe liście drzew i niższych roślin nabierały ciemniejszego, zgniłego odcienia zieleni. Kwiaty więdły.

Jagody i owoce pękały wśród kłębuszków pary.

Kosmolot wylądował prędko i bez przechyłu. Właściwie to siadł w korycie rzecznym: płozy wgryzły się w żwirowe podłoże, dziób sterczał nad trawiastą skarpą. Powietrze z kompresorów wzbiło wielką fontannę pary z wodą, która wylewała się aż poza skarpę.

Pierwsi wyskoczyli Sewell i Jalal. Potężni najemnicy nie czekali na rozłożenie się aluminiowych schodków. Wpadli w spienioną rzekę, skierowali karabiny magnetyczne w stronę cichych, umierających drzew i pognali do brzegu. W biegu nawet nie czuli, że woda sięga im do kolan.

Reza wypuścił dwie aerowety w celu zbadania okolicznej dżungli. Latające roboty bojowe o kształcie dysku i średnicy półtora metra wykonane były w technologii obniżonej wykrywalności. W środkowej części modelowana siatka chroniła szerokie łopatki wirnika przeciwbieżnego. Wokół krawędzi rozmieszczono pięć laserów pracujących w podczerwieni i rozbudowany zespół czujników pasywnych. Aerowety wzleciały nad wierzchołki najbliższych drzew, oddalając się z cichym szumem.

Następni z pojazdu wyłonili się Pat Halahan i Theo Connal. Ten ostatni miał zaledwie półtora metra wzrostu, lecz został przysposobiony do poruszania się w lesie. Jego ciało okrywała ta sama co u Rezy wytrzymała skóra z kameleonową warstwą maskującą, lecz uwagę zwracał przede wszystkim nieproporcjonalnie długimi kończynami. U stóp miał palce podobne jak u rąk. Chodził pochylony niczym orangutan. Nawet łysa głowa wykazywała pewne małpie cechy: guzikowaty nos, ściśnięte okrągłe usta, skośne oczy osłonięte ciężkimi powiekami.

Po wylądowaniu w wodzie uaktywnił obwody maskujące i wdrapał się na lekko pochyłą skarpę. Tylko delikatnie drżące powietrze zdradzało jego postać. Zaledwie dotarł do pierwszego drzewa, wydawać by się mogło, że je obejmuje i następnie lewituje do góry, płynąc spiralnie wzdłuż pnia. Gdy dotarł do korony, zniknął czujnikom kosmolotu, nawet tym na podczerwień.

— O mój Boże — westchnęła Kelly.

A przedtem zachodziła w głowę, czemu Reza przyjmuje do grupy kogoś, kto wygląda tak niewinnie jak Theo. Zaczynała odczuwać pierwsze słabe oznaki podniecenia. Tego rodzaju absolutny profesjonalizm wzbudzał jakieś ciemne emocje; nareszcie zrozumiała, dlaczego misje wojskowe uzależniają niektórych jak narkotyk.