Nad dżunglę poszybowały kolejne dwie aerowety.
Sal Yong i Ariadnę, drugi zwiadowca, zeszli po schodkach do wody. Ariadnę była jedyną, nie licząc Kelly, kobietą w grupie, choć jej płci nie dało się rozpoznać. Od Pata różniła się bardzo niewiele: kilkoma centymetrami wzrostu, szerszą obręczą z sensorami.
— Teraz albo nigdy, Kelly — powiedział Reza.
— Jasne, że teraz. — Wstała i opuściła wizjer hełmu powłokowego.
Biuro Collinsa w Tranquillity dało jej wolną rękę w wyborze sprzętu, więc poprosiła o radę Rezę Malina i kupiła wszystko, co zasugerował. Bądź co bądź, to w jego własnym interesie leżało, żeby nie taszczyć ze sobą w dżungli kogoś, kto sprawia same kłopoty.
„Ma to być proste i najlepszej jakości — powiedział wtedy. — Nie szkolono cię do walki, więc wystarczy, że będziesz się nas trzymać i nie zdradzisz swojej obecności”.
„Mogę załadować programy bojowe do nanosystemu” — zaproponowała wspaniałomyślnie.
Reza tylko się uśmiechnął.
Ostatecznie nabyła wyprodukowany w układzie Nowej Kalifornii, jednoczęściowy kombinezon z elastycznym pancerzem, który chronił przed skutkami niezbyt ciężkich trafień pocisków i ładunków energetycznych. Reza zabrał ją do człowieka zajmującego się serwisem sprzętu używanego przez najemników, gdzie zamówiła jeszcze warstwę maskującą.
Gdy schodziła pośpiesznie do rzeki, zabuczały im nad głowami kolejne aerowety. Wszędzie unosiły się kłęby pary. Cieszyła się, że hełm powłokowy zaopatrzony jest w filtr powietrza: co i rusz trącała kolanem zwęglone szczątki ptaków.
Pat Halahan i Jalal wyciągali sprzęt z przedniej komory ładunkowej.
— Pomóż im — rozkazał Reza.
Sam brnął po mieliźnie, dźwigając kompozytowe pojemniki.
W nylonowej uprzęży tuż nad pasem z narzędziami tkwiła czarna metalowa kula średnicy mniej więcej dwudziestu centymetrów. Kelly głowiła się, do czego może służyć; neuronowy nanosystem nie mógł jej rozpoznać, ponieważ nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami, które mogłyby pomóc programowi porównawczemu. Nie miał takiej kuli żaden z pozostałych najemników. Wiedziała jednak, że teraz nie pora na pytania.
Schodki kosmolotu kryły się już w kadłubie. Kelly zabrała się do pracy, układając na zabłoconej trawie blaszane skrzynki i kompozytowe pojemniki.
Reza i Pat Halahan przenieśli na brzeg kapsułę zerową wielkości sporej kłody. Czarna nieprzenikniona powierzchnia wieka rozjaśniła się, ukazując pod spodem biały plastikowy cylinder. Po chwili wieko się uchyliło i na zewnątrz z ociąganiem wyszedł genetycznie zmodyfikowany czerwonobrunatny pies myśliwski. Kelly przypuszczała, że mógłby zębami rozerwać jej opancerzony kombinezon.
Reza przyklęknął obok rosłego zwierzęcia i czułym ruchem pogłaskał je po głowie.
— Jak się masz, Fenton? Co u ciebie słychać?
Fenton ziewnął, wywieszając różowy jęzor między białymi kłami.
— No biegnij, piesku. Rozejrzyj się w sąsiedztwie.
Wstając, Reza poklepał Fentona po zadzie, na co ten obrócił kanciastą głowę i zmierzył swego pana spojrzeniem pełnym urażonej dumy. Podreptał jednak posłusznie między chaszcze.
Kelly wolała nie ruszać się z miejsca.
— Dobrze ułożony — bąknęła niepewnie.
— Dobrze związany — sprostował Reza. — Mam symbionty neuronowe więzi afmicznej.
— Aha.
Pat i Jalal nieśli na brzeg drugą kapsułę zerową.
— Adieux — pożegnał się datawizyjnie Ashly.
Kosmolot poderwał się z przeraźliwym gwizdem. W karbotanowe podwozie uderzyły dzikie gejzery wody wzbijane powietrzem z kompresorów. Po chwili był już nad drzewami, płozy się chowały, a po gejzerach pozostała tylko biała piana.
Kelly skierowała czujniki hełmu na groźną, ochlapaną wodą ścianę dżungli. No, pięknie. Ale mi się dostało.
Patrzyła, jak kosmolot gwałtownie przyspiesza z ostro zadartym dziobem, oddalając się na wschód z wielką prędkością. Neuronowy nanosystem poinformował ją, że wylądowali przed niespełna trzema minutami.
Eksplozja była na tyle duża, że wychwyciły ją standardowe zespoły czujników „Gemala”, gdy statek wlatywał nad zaciemnioną półkulę planety, zostawiając za sobą Amariska. Bez porównania czulsze satelity obserwacyjne na niskiej orbicie zarejestrowały ją w postaci szalonych rozbłysków w całym spektrum częstotliwości, co przeciążyło niektóre skanery.
Neuronowy nanosystem powiadomił Terrance’a Smitha, że chodzi o kosmolot z „Cyanei”, który lądował w dorzeczu Quallheimu.
Do wybuchu doszło, zanim uniósł się w powietrze.
— Co to, u diabła, było? — zapytał.
— Nie mam pojęcia — odparł Oliver Llewelyn.
— Cholera. Siedemdziesiąt kilometrów od najbliższego skrawka czerwonej chmury. Czy oddział zwiadowczy zdążył się oddalić?
— Osobiste bloki nadawczo — odbiorcze nie odpowiadają — zameldował jeden z oficerów łącznościowych na mostku.
— No to przesrane. — Na nanosystemowym planie sytuacyjnym ujrzał pozostałe cztery kosmoloty, które pięły się na orbitę.
Siedem już wcześniej połączyło się ze swoimi macierzystymi statkami. Dwa przeprowadzały manewr cumowania.
— Zamierza pan wysłać kosmolot na ratunek? — spytał Oliver.
— Tylko jeśli się okaże, że na dole ktoś przeżył. Co za potworna eksplozja. Może doszło do spięcia w matrycach elektronowych?
— Oho, to nie takie proste. Mają mnóstwo wbudowanych zabezpieczeń.
— Sądzi pan, że to pole zakłóceń…?
— Wiadomość z „Villeneuve’s Revenge”, sir — wpadł mu w słowo oficer łącznościowy. — Kapitan Duchamp twierdzi, że najeźdźcy wdarli się na jego statek.
— Co takiego?!
— Posłużyli się jednym z kosmolotów, z którymi straciliśmy kontakt — rzekł Oliver.
— To znaczy, że są na orbicie?
— Na to wygląda.
— Chryste panie.
Połączył się datawizyjnie z procesorem nadzorującym wojskowe kanały telekomunikacyjne, gotów ogłosić stan najwyższej gotowości, gdy raptem nanosystem powiadomił go o dwóch statkach, które opuszczały swoje dotychczasowe miejsca na orbicie. Na planie sytuacyjnym zobaczył, jak „Datura” i „Gramine” unoszą się z dużym przyspieszeniem ponad wyznaczony im pułap tysiąca kilometrów. Uderzył pięścią w materac przeciwwstrząsowy fotela amortyzacyjnego.
— Kosmoloty z tych statków miały kłopoty z utrzymaniem łączności — zauważył Oliver z naciskiem. Przyjrzał się uważniej Smithowi. Zwykle opanowany biurokrata wyglądał teraz na zdezorientowanego.
— Odetnijcie je niezwłocznie od naszej sieci telekomunikacyjnej — zarządził Terrance Smith. — Nie chcę, żeby mieli dostęp do informacji zbieranych przez nasze satelity.
— One uciekają — zauważył Oliver. — Pewnie lecą ku współrzędnym skoku.
— To już nie mój problem.
— A czyj, u licha? Jeśli to ksenobionty, pozwala pan im właśnie rozproszyć się po Konfederacji!
— Jeśli dysponują technologią zdolną do wytworzenia tej chmury, to już musieli zdobyć statki. Moja misja związana jest z Lalonde i tylko ona mnie interesuje. Czarne jastrzębie nie będą się z nimi ścigać, mamy zbyt mało okrętów, żeby jeszcze uszczuplać nasze siły.
— Ich silniki działają nieprawidłowo — zauważył Oliver. — Nie spalają paliwa, jak trzeba. Wystarczy spojrzeć na analizę spektroskopową.