Выбрать главу

Erick uderzył pięścią w drabinkę, ocierając boleśnie palce. W tym module do szalupy ratunkowej docierało się z dolnego pokładu.

— Jasne. — Kanalia, pirat i morderca. Co taki mógł wiedzieć o honorze?

Ktoś zaczął walić od dołu w klapę włazu.

Trochę czasu i się przebiją, pomyślał Erick. Nie licz na szczęście. Nie zatrzyma ich nawet węgiel monolityczny.

— Poproś Smitha o pomoc — powiedział Desmond. — Do licha, on ma przecież na pokładzie „Gemala” pięć tysięcy uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy aż się palą do zabijania.

— To nie takie proste.

— A masz inne wyjście?

Erick rozejrzał się po pokładzie, zapisując w pamięci wszystkie detale: kabiny, szafki z jedzeniem i ubraniami, skrzynki ze sprzętem awaryjnym. Dysponował jedynie pistoletem laserowym.

Rusz głową!

Otworzyć właz i wykańczać ich jednego po drugim?

Wycelował w drzwi jednej z kabin i nacisnął guzik spustowy.

Strzeliła słaba różowa wiązka, która szybko zamrugała i zgasła.

Trafiony kompozyt wybrzuszył się delikatnie i popękał w kilku miejscach.

— A czego się spodziewałeś? — rzekł do siebie na głos.

Rozejrzyj się uważnie i spokojnie. Na pewno coś znajdziesz.

Tyle męczących miesięcy spędziłeś na treningach. Improwizuj, kombinuj. Zrób coś.

Przebył przestrzeń dzielącą go od ściany z szafkami, gdzie złapał się wprawnie klamry uchwytu. W skrzynce ze sprzętem ratunkowym niewiele znalazł: nanoopatrunki, opaski zaciskowe, narzędzia, maski, butle z tlenem, latarkę, bloki procesorowe ze wskazówkami dotyczącymi naprawy uszkodzonych układów, gaśnice, ręczny czujnik termiczny. Nie było wszakże skafandra.

— Nikt ci nie mówił, że łatwo sobie poradzisz.

— Erick? — odezwał się Andre. — Co u ciebie?

— Mam pewien pomysł.

— Erick, właśnie rozmawiałem ze Smithem. Kilka statków zostało porwanych. Wyciąga część żołnierzy z uśpienia, ale upłynie jeszcze z pół godziny, nim ktoś będzie w stanie do nas przycumować.

Na pokładzie zrobiło się jakby jaśniej. Zerknąwszy przez ramię, Erick ujrzał pierścień niebieskich półkulistych płomyków, które wyżerały skrawek szarozielonej pianki pokrywającej poszycie pokładu. Z brzegów ulatywały małe wirujące kłębki dymu. Po chwili ukazał się metrowy krąg nagiego tytanu, jarzący się mdłym pomarańczowym światłem.

— Kiepsko to wygląda, kapitanie. Robią dziurę w pokładzie jakimś polem termicznym. Zostało nam góra pięć minut.

— Dranie.

Erick otworzył skrzynkę z narzędziami i wyciągnął nóż rozszczepieniowy. Proszę, tylko zadziałaj. Ostrze zalśniło chłodnym cytrynowym blaskiem, kiedy włączył narzędzie. Słodki Jezu, dziękuję!

Podfrunął spokojnie do sufitu, gdzie zakotwiczył nogę na zaczepie. Przebił nożem kanał wentylacyjny ze wzmacnianego kompozytu i zaczął wyrzynać w nim otwór o średnicy trzydziestu centymetrów.

— Madeleine? Desmond? — odezwał się datawizyjnie. — Jesteście już w skafandrach?

— Tak — odparł Desmond.

— Chcesz oddać mi naprawdę wielką przysługę?

— Erick, oni nie mogą zostać na pokładzie — ostrzegł Andre.

— Czego ci trzeba, Erick? — zapytał Desmond.

— Wyciągniesz mnie stąd, kiedy dam znak.

— Zabraniam! — powiedział Andre.

— Wypchaj się! — rzucił mu Desmond. — Schodzę do ciebie, Erick. Wiesz, że możesz na mnie liczyć.

— Desmond, jeśli oni wedrą się na pokład pasażerski, wysadzę statek — przesłał datawizyjnie Andre. — Muszę to zrobić, zanim uszkodzą główny komputer.

— Wiem, ale zaryzykuję.

— Przynajmniej zaczekaj, aż wyjdą na górny pokład — powiedział Erick. — W ten sposób Desmond będzie miał szansę uciec, jeżeli mój pomysł nie wypali.

Nie było odpowiedzi.

— Jesteś mi to winien! Staram się uratować twój statek, do cholery!

— Oui, d’accord. Dopiero jeśli przejdą na górny pokład.

Rozgrzane tytanowe poszycie z rażąco żółtego przeszło w białe.

Zaczęło syczeć, pęcznieć pośrodku, uniósł się nad nim metrowy stożek światła. Z wierzchołka oddzieliła się kula ognia, uniosła w powietrze i rozbiła pod sufitem na rój mniejszych kuleczek, które rozleciały się we wszystkich kierunkach.

Erick uchylił się, gdy kilka z nich przemknęło blisko niego.

Skończył wycinać drugi otwór w kanale wentylacyjnym i przesunął się dalej.

Od czubka stożka oderwała się kolejna ognista kula. Po niej następna. Powiększała się strefa rozgrzanego poszycia, pianka topiła się z dymem.

— Jestem za włazem, Erick — odezwał się datawizyjnie Desmond.

Po całym pokładzie hasały paciorki białego światła. Kilka razy ugodziły Ericka — kąśliwe szpile bólu, które pozostawiały po sobie centymetrowe kratery zwęglonego ciała. Popatrzył na okienko kontrolne w klapie górnego włazu, za którym widać było nabity czujnikami kołnierz skafandra kosmicznego SIL Pomachał ręką.

Erick wyciął już osiem otworów w kanale wentylacyjnym, kiedy wśród ogólnego syku posłyszał ostry odgłos pękania. W dole zaczęła się wydymać płyta podłogowa: metal był rozgrzany do czerwoności, deformował się i puchł niczym owrzodzony wulkan.

Patrzył jak urzeczony, gdy środkowa część ostatecznie pękła.

— Erick, wypuść nas stąd, po co masz cierpieć? — doleciał głos spod szczeliny. — Nie o ciebie nam chodzi.

Trójkątne strzępy rozżarzonego metalu zaczęły się odwijać niby płatki kwiatu na powitanie wschodzącego słońca. Poniżej w mroku przesuwały się niewyraźne kształty.

Erick oderwał się od zaczepu, który przytrzymywał go pod sufitem. Wylądował obok luku.

— Potrzebny nam statek, Erick, nie ty. Obiecujemy, że odejdziesz w pokoju.

Przez okienko kontrolne łypało na niego wielkie przekrwione oko z ciemnozieloną źrenicą. Zamrugało i w tym samym momencie na pokładzie pasażerskim zapaliły się światła.

Erick położył ręce na ręcznym zaworze, przekręcił go o dziewięćdziesiąt stopni i podniósł klapę.

Opętani zaczęli wyłaniać się z otwartego luku, zrazu powoli, rozglądając się ciekawie po dusznym, zadymionym pokładzie pasażerskim. Ich tłuste, czarne włosy rozsypywały się bezładnie, a skóra, jasna niczym wyblakłe kości, zdawała się z trudem naciągnięta na długie powrozy mięśni. Ruszyli w jego stronę, chichocząc i szczerząc zęby.

— Ericku — podśmiewali się. — Ericku, przyjacielu. Jak to miło, że nas wpuściłeś, gdyśmy zapukali.

— Nie ma sprawy. — Erick czekał obok drzwi do kabiny, gdzie taśmą z włókna krzemowego uwiązał się w pasie do metalowej klamry. Blisko jego ramienia odemknęła się osłona tablicy kontrolnej układów wentylacji. Położył prawą dłoń na mocnej czerwonej dźwigni. — Przyjaciele.

— Chodź z nami — rzekł najbliższy z opętanych, gdy cała grupa płynęła ospale do Ericka. — Przyłącz się do nas.

— Chyba jednak odmówię. — Erick szarpnął za dźwignię systemu odpowietrzania.

Na statkach takie systemy projektowane były jako ostatnia deska ratunku na wypadek pożaru. Powietrze z palącego się modułu mieszkalnego uchodziło gwałtownie na zewnątrz, więc płomienie szybko gasły, pozbawione tlenu. A ponieważ pożar w zamkniętej kabinie pojazdu kosmicznego mógł mieć katastrofalne następstwa, system musiał działać błyskawicznie, opróżniając w ciągu minuty cały pokład.

— Nie!!! — ryknął z wściekłością i strachem przywódca opętanych.