Выбрать главу

Oddział posuwał się po śladach danderila mniej więcej na północny wschód, w stronę wyznaczonego celu, to jest hrabstw nad Quallheimem. Na przedzie szedł Sal Yong, przesuwając się w gęstwinie niemalże bezgłośnie. Po uruchomieniu obwodów kombinezonu maskującego wyglądał niczym miniaturowy wiaterek, który hasa po ścieżce. Zaraz za nim maszerowała pozostała szóstka (Theo znajdował się gdzieś w koronach drzew), wszyscy objuczeni plecakami, nawet Kelly. Jakoś za nimi nadążała, z czego Reza się cieszył. Inaczej dostałaby w głowę impulsem maserowym, co mogłoby spotkać się z oburzeniem części jego oddziału. Nie pozwoliłby, żeby jakaś reporterka narażała misję na fiasko. Zastanawiał się, czy Kelly zdaje sobie z tego sprawę, czy ta świadomość zmusza ją do szybszego marszu. Prawdopodobnie tak. Była wystarczająco rozgarnięta, a poza tym jej szef w biurze prasowym musiał wiedzieć, kogo posyła. Podobnie Joshua wiedział, kogo zabiera — młodzieniec nadzwyczaj mądry mimo młodego wieku.

Fenton dotarł nad rzekę i wyściubił nos poza krzaki porastające stromą skarpę. Reza połączył się z blokiem inercjalnego naprowadzania i sprawdził ich pozycję na wyświetlonej mapie.

— Pat, osiemdziesiąt metrów przed nami jest rzeka, która dalej wpada do Quallheirnu. Poślij Octana, niech zobaczy, czy nie pływają po niej jakieś łodzie.

— W porządku — doleciał głos jakby z drzewka kaltukowego.

— Skorzystamy z okazji? — zapytała Ariadnę, stojąca gdzieś przy kępie poplątanych pnączy tinnusa.

— Tak, chyba że Octan kogoś zauważy. Jest dostatecznie wąska, zakryta konarami. Możemy nadrobić dzień marszu. — Przywołał w myślach psy i rozkazał im osłaniać tyły oddziału.

Trzy minuty później doszli nad rzekę i stanęli nad krawędzią czterometrowej skarpy.

— A co to za świństwo? — zdziwił się Jalal.

Na wodzie unosiły się wolno pływające mięsiste liście, śnieżnobiałe kilkumetrowe koła z maleńką fioletową gwiazdą w środku. Brzegi każdego podwinięte były do góry na kilka centymetrów, co upodobniało je do prymitywnych łódeczek. Trącały się, kręciły i spływały statecznie z nurtem rzeki, rozkołysane na falach. Jedne nachodziły na siebie, inne zderzały się i odpychały, lecz wszystkie posuwały się naprzód. W górę czy w dół rzeki, gdziekolwiek spojrzeć, kłębiły się ich setki.

Kelly uśmiechnęła się wewnątrz hełmu powłokowego: przypomniały jej się baśniowe wyobrażenia o Lalonde, które miewała podczas kursów dokształcających.

— Śnieżne lilie — powiedziała. — Robią wrażenie, co? Kwitną w tym samym czasie, a potem spływają w dół rzeki, aby zrzucić nasiona. Kiedy jest ich sezon, blokują całe dorzecze Juliffe i statki nie mogą pływać.

Powiodła wzdłuż brzegu implantami wzrokowymi. Wszystkie obrazy z Lalonde nagrywały się do komórki pamięciowej neuronowego nanosystemu. Liczyło się jak najwierniejsze oddanie atmosfery miejsca: reportaż zyskiwał przez to na jakości, łatwiej trafiał do odbiorców.

— Będą przeszkadzać jak cholera — burknął Reza. — Sewell, Jalal, uruchomcie poduszkowiec. Pat, Ariadnę, wy staniecie na warcie.

Żołnierze rozpięli rzemyki ogromnych tobołów, które dotąd taszczyli na plecach, skąd wyciągnęli dwa pojazdy z programowalnego silikonu, na razie w formie cylindrów długości sześćdziesięciu centymetrów i grubości piętnastu. Stoczyły się po skarpie nad sam brzeg wody.

Kelly skierowała uwagę na niebo w dole rzeki. W maksymalnym powiększeniu północny horyzont jawił się powleczony bladoczerwoną barwą.

— Są blisko — stwierdziła.

— Godzina drogi stąd, może dwie — odparł Reza. — To bardzo kręta rzeka.

Sewell odgarnął na bok kilka śnieżnych lilii i wrzucił cylinder na czysty skrawek powierzchni wody. Poduszkowiec zaczął nabierać kształtu: silikonowa błona, delikatna niby pajęczyna, rozkładała się w ściśle określony sposób, zgodnie z programem wpisanym w układ cząsteczek. Najpierw wyodrębnił się płaski, podobny do łódki kadłub, długi na pięć metrów i gruby na piętnaście centymetrów. Do porowatego tworzywa zaczęła być pompowana woda, balast zapobiegający rozerwaniu pojazdu. Podnosiły się nadburcia.

Obok Kelly zeskoczył lekko z drzewa Theo Connal. Wzdrygnęła się, kiedy wyłączył obwody kombinezonu kameleonowego.

— Coś ciekawego? — spytał Reza.

— Chmura ciągle się przemieszcza, ale teraz wolniej.

— A jakże, kosmoloty pewnie już w górze.

— Wszystkie ptaki stamtąd uciekają.

— Wcale im się nie dziwię — rzekł Pat.

Blok nadawczo-odbiorczy zasygnalizował Kelly, że satelity geostacjonarne emitują sygnał kodowany dla ich oddziału. Przekaz był bardzo silny i zupełnie bezkierunkowy.

„Kelly, Reza, tylko mi nie odpowiadajcie — mówił Joshua. — Wygląda na to, że nasze rozmowy są podsłuchiwane przez wroga, dlatego właśnie nadaję rozproszoną wiązką. Inaczej szybko by was namierzyli. Dobra, teraz zapoznam was z sytuacją. Mamy tu masę kłopotów. Najeźdźcy jeszcze na ziemi przechwycili kilka kosmolotów i teraz przejmują kontrolę nad statkami, choć nikt nie wie nad którymi. Dobrze wiecie, że nie zasekwestrowali Ashly’ego, więc powinniście mi wierzyć. Ale nie słuchajcie żadnych innych rozkazów, a przede wszystkim nie zdradzajcie swojej pozycji. Problem numer dwa to eskadra Sił Powietrznych, która niedawno przybyła, aby odwołać naszą operację. Rany, co za gówno wyrabia się tu na orbicie. Niektóre porwane statki próbują osiągnąć współrzędne skoku. Jastrzębie blokują węzły „Lady Makbet”, a dwa przysposobione do boju statki handlowe, moi przyjaciele, zamierzają pokrzyżować szyki eskadrze. W tych warunkach najlepiej zrobicie, jeśli dacie sobie spokój z tą chmurą i odejdziecie gdzieś daleko w niezamieszkane strony. Nie ma już sensu szukać baz nieprzyjaciela. Postaram się zabrać was jutro lub pojutrze, jeśli to szambo trochę się uspokoi.

Nie dajcie się zabić, to wasze jedyne zadanie. W miarę możliwości będę was o wszystkim informował. Koniec przekazu”.

Oba poduszkowce były już przygotowane do drogi. Sewell i Jalal wypakowali matryce elektronowe i silniki wentylatorowe z uzwojeniem nadprzewodnikowym, gotowi podłączyć je do pojazdów.

— I co teraz? — spytała Ariadnę.

Cały oddział skupił się wokół Rezy.

— Robimy swoje — odparł.

— Przecież słyszałeś, co powiedział Joshua! — wykrzyknęła Kelly. — To nie ma sensu. Nie będzie wsparcia ogniowego z orbity, operacja skończona. Jeśli zdołamy tu przeżyć kilka dni, to chyba tylko cudem!

— Ech, Kelly… Widzę, że jeszcze niczego nie pojęłaś — rzekł Reza. — Tu już nie chodzi jedynie o Lalonde, o odwalenie brudnej roboty za pieniądze. Już nie. Najeźdźcy wystąpią przeciwko całej Konfederacji. Są wystarczająco silni. Umieją zmieniać ludzi, ich umysły i ciała. Umieją przerabiać planety w coś zupełnie nowego, coś, w czym dla nas nie przewiduje się miejsca. Prędzej czy później okręty na orbicie będą musiały zaatakować, spróbować zatrzymać inwazję. I nieważne, czy to będzie Smith, czy eskadra Sił Powietrznych. Jeśli nie powstrzymamy wroga, on pójdzie za nami. Będziemy uciekać, ale on nas dopadnie. Jeżeli nie w tej dziczy, to choćby i w Tranquillity. Nawet na Ziemi, gdy tam się schronimy. Ale ja nie uciekam. Każdy kiedyś musi się okopać, a mój szaniec jest tutaj.

Zamierzam znaleźć bazę wroga i powiadomić okręty.

Kelly powstrzymała się od komentarza. Mogła sobie tylko wyobrazić reakcję Rezy na jej biadolenia.