Выбрать главу

Dzięki temu unikało się rozmaitych komplikacji. Do ślubu nie doszło wyłącznie za namową rodziny, która jednak dawała do zrozumienia, że byłby dla niej dobrym kandydatem na męża. Saldanowie pielęgnowali chrześcijański ideał monogamii, rozwody w rodzinie nie wchodziły w rachubę. Alastair był głową kościoła w Kulu i obrońcą wiary w królestwie. Na dworze nie łamało się boskich przykazań, w każdym razie nigdy publicznie.

Tak czy inaczej, jej życie u boku Edwarda opierało się na wzajemnym szacunku i zaufaniu, a nawet na uczuciu sympatii. Przed czterdziestu laty u podstaw wszystkiego była może i miłość, jednakże i to, co po niej zostało, dawało nadzieję na sto lat małżeństwa bez żalów i goryczy. A to samo w sobie było nie lada osiągnięciem. Wystarczyło popatrzeć na perypetie małżeńskie jej brata Claude’a…

— Mama znowu myśli — oświadczyła głośno Emmeline.

— Myślę, co z tobą zrobić — odparła z szerokim uśmiechem.

— I co zrobisz? — pisnęła dziewczynka.

— Zależy, co wczoraj zbroiłaś.

— Nic, spytaj nianią! Przez cały dzień byłam grzeczna.

— Buchnęła ręcznik kąpielowy Rosy Oldamere — powiedziała Zandra.

Emmeline zaśmiała się nerwowo.

— Mówiłaś, że nie naskarżysz.

— Można było się uśmiać. Panna Eastree pożyczyła jej swój, bo Rosy cała się trzęsła.

— Aż skóra jej zsiniała — dodała dumnie Emmeline.

— Kto to jest Laton? — zapytała Zandra.

— Zły człowiek — odparł Edward.

— Przyleciał na Ombey?

— Nie — powiedziała Kirsten. — A teraz jedz płatki ryżowe.

Neuronowy nanosystem podniósł cichy alarm, co zapowiadało niepomyślne nowiny. Na czas śniadania kamerdyner zatrzymałby datawizyjną wiadomość, gdyby nie chodziło o sprawy nie cierpiące zwłoki. Przejrzała pakiet danych nadesłany z Biura Bezpieczeństwa i Obrony.

— Kłopoty — stwierdziła z rezygnacją.

Edward spojrzał na nią uważnie, kiedy wstała.

— Pomogę wyprawić je do klubu dziennego.

— Dzięki. — Zawsze mogła na niego liczyć.

Przemierzyła prywatne apartamenty i wyszła na szeroki korytarz z marmurową posadzką, który prowadził do biur ministerialnych. W drodze napotykała zaskoczone spojrzenia i pośpieszne ukłony pracowników przybyłych wcześnie do pracy. Nadal miała na sobie poranną turkusowoszarą suknię.

Oficjalna hala recepcyjna była dziesięcioboczną komnatą o sklepionym suficie, pod którym wisiały wielkie żyrandole. Przez pierścień lazurowych okien, rozmieszczonych w połowie wysokości ścian, wpadały poziome snopy światła. Złote i platynowe inkrustacje kolumn powlekała niskościeralna politura, dzięki której metal nigdy nie tracił połysku. Na ścianach holograficzne zdjęcia niezwykle spektakularnych katastrof kosmicznych przeplatały się z obrazami olejnymi. Nie dało się zauważyć ani jednego dzieła sztuki współczesnej, nic z kierunków dreamphase czy moodeffusion. Saldanowie lubowali się w antykach, które stwarzały nastrój nieprzemijającego dostojeństwa.

Na czarnym parkiecie z drewna tuszkowego czekało na księżną troje ludzi. Nieco z przodu stał Sylvester Geray; trzydziestosześcioletni kamerdyner w stopniu kapitana miał na sobie mundur Królewskich Sił Powietrznych Kulu. Zawsze uważała go za skończonego formalistę, aczkolwiek, odkąd objął swą funkcję trzy miesiące po jej koronacji, nie popełnił najdrobniejszego uchybienia.

Księżna z niechęcią popatrzyła na pozostałą dwójką urzędników ubranych w zwykłe garnitury. Roche Skark, dyrektor biura ESA na Ombey, uśmiechnął się do niej ceremonialnie i pochylił głowę. Miał osiemdziesiąt lat i pomimo genetycznych modyfikacji był człowiekiem otyłym, niższym od niej o dwadzieścia centymetrów.

Swoje stanowisko piastował od trzynastu lat, zwalczając w sektorze zagrożenia, także te wyimaginowane, z determinacją i wykorzystaniem subtelnych form nacisku na wpływowych ludzi. Rządy planetarne ciągle narzekały na ESA, która mieszała się do ich wewnętrznej polityki, nigdy jednak nie zebrano na to przekonujących dowodów. Roche Skark umiał się ustrzec od elementarnych błędów, mogących postawić króla w niezręcznym położeniu.

Tymczasem Jannike Dermot stanowiła przeciwieństwo poważnego dyrektora ESA. Pięćdziesięcioletnia kobieta miała na sobie fantazyjny kostium w żółtopurpurowe prążki, wykonany z drogiego materiału przypominającego jedwab, a gęste blond włosy zaczesała gładko do tyłu. I ona hołdowała panującej wśród kadr kierowniczych modzie na wykwintne ubrania, będące oznaką wysokiego statusu społecznego, pomimo że jej zainteresowania skupiały się na podlejszym obliczu ludzkiej egzystencji. Stojąc u steru biura Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ISA, odpowiadała za dyskretny nadzór nad porządkiem publicznym na obszarze księstwa. W przeciwieństwie do swej bardziej aktywnej i skrytej siostrzanej agencji, ISA zajmowała się głównie szukaniem haków na polityków i wyłapywaniem wywrotowców, a właściwie wszystkich wariatów, którzy odmawiali Saldanom prawa do tronu. Dziewięćdziesiąt pięć procent pracy odwalały programy monitorujące, a działania agentów w teręnie ograniczano do niezbędnego minimum. W gestii Agencji leżało również pozbywanie się obywateli uznanych za wrogów państwa, co — wbrew powszechnej opinii — odbywało się według stosunkowo łagodnych procedur. Karę śmierci wykonywano jedynie na ludziach, którzy stosowali przemoc i do niej namawiali; większość przestępców po cichu i bez ceregieli deportowano na planety karne, skąd nie było powrotu.

Czasami podział kompetencji między obydwoma agencjami stawał się trochę niejasny, zwłaszcza w osiedlach asteroidalnych czy kiedy rzecz dotyczyła działań podejmowanych przez ambasady.

Kirsten, która zasiadała w Radzie Obrony i Bezpieczeństwa, często musiała rozsądzać spory między agencjami. W głębi ducha zawsze ją bawiło, że obie — niezależnie od tego, czym się zajmowały — były w zasadzie bezlitosnymi biurokratycznymi molochami.

— Przepraszam, że przeszkadzam — odezwał się Sylvester Geray — ale sprawa jest pilna.

— Rozumiem. — Kirsten przesłała datawizyjny kod do wysokich podwójnych drzwi i skierowała się w ich stronę. — Chodźmy, szkoda czasu.

Drzwi otworzyły się i weszli do jej prywatnego gabinetu. Był urządzony w dobrym guście, dominowały w nim biele i blade błękity, aczkolwiek nie mógł się równać pod względem przepychu z biurem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym przyjmowała dygnitarzy i dyplomatów. Francuskie okna wychodziły na maleńki ogród okolony murem, gdzie w ozdobnych stawach wesoło szemrały fontanny. Pod ścianami stały przeszklone szafki i regały, które uginały się pod ciężarem wyrafinowanych prezentów od gości i instytucji cieszących się patronatem księżnej Kirsten. W niszy za jej krzesłem stało na postumencie malachitowe popiersie Ałastaira II (Ali jak zwykle zerkał lekko przez ramię). Klasyczna twarz Saldanów, niezwykle foremna, naznaczona była pewnym wyrazem powagi, który rzeźbiarz doskonale oddał dłutem. Pamiętała, jak brat w młodości ćwiczył przed lustrem tę dumną pozę.

Kiedy drzwi się zamknęły, Kirsten datawizyjnie zaryglowała je kodem. Procesor w biurku zawiadamiał, że gabinet jest teraz fizycznie i elektronicznie bezpieczny.

— Przeczytałam w pakiecie danych, że nastąpił pewien postęp w sprawie „Ekwana” — powiedziała, siadając na swym krześle z wysokim oparciem.

— Tak, pani — odparła Jannike Dermot. — Niestety, to prawda.

Kirsten dała sygnał ręką, żeby usiedli.

— Nie spodziewałam się dobrych wiadomości.

— Chciałbym wezwać admirała Farąuara — rzekł Sylvester Geray.

— Proszę bardzo. — Kirsten zażądała od procesora wirtualnej konferencji o pierwszym stopniu zabezpieczenia, po czym zamknęła oczy.