— Wszystko w porządku — zapewniła Silver. — Przecięliśmy po prostu kilka drzew… Już niedaleko… Tak… Stop!… Stop!
Łódź wjechała na plażę i zatrzymała się między drzewami przy wtórze pękających drzew. Część wioślarzy wypadła na piasek.
— Wyciągnęliśmy ją na plażę — rzuciła Kin do mikrofonu i skierowała się ku łodzi.
— Jeśli mają resztki wyobraźni, powinni całować ziemię — skomentowała Silver.
— Mam nadzieję, że Marco ma na tyle wyobraźni, żeby się nie pokazywać — mruknęła w odpowiedzi Kin.
— Słyszałem! — chrupnęło w głośniczku. — I chciałbym zdecydowanie odciąć się od tego całego przedsięwzięcia.
Kin obniżyła lot. Przypomniała sobie coś, co kiedyś usłyszała: niezależnie od bełkotu rozmaitych naukowców, nikt nigdy nie nauczył się języka innej cywilizacji, podsłuchując j ej łączność.
Zawsze kończyło się na osobistym kontakcie, na wskazywaniu paluchem i rysowaniu kółek na piasku…
Kółek na piasku?…
Jakich kółek na jakim piasku?!
No dobrze: na wskazywaniu paluchem…
Znacznie później odszukała Silver i Marca siedzących na polanie w lasku. Silver siedziała w pobliżu garkotłuka i pałaszowała jakąś szaroczerwoną breję z plastykowej miski. Marco leżał na brzuchu i przez liście obserwował obozowisko na plaży — płonęło tam ognisko, na którym żeglarze coś pitrasili. Silver przerwała posiłek i wystukała coś na klawiaturze garkotłuka.
— Już jadłam — poinformowała ją Kin. — Coś złożone z ziarna i suszonej ryby. Nie widzieliście?
— Dlatego właśnie zaprogramowałam emetyk dla ciebie.
— Zjadłaś to bez podstawowej choćby analizy! — dodał potępiająco Marco. — Życie ci obrzydło?!
— Musimy zyskać ich zaufanie. — Kin rzuciła Silver kawałek ryby. — Wypiję tę cholerną miksturę, a ty zrób analizę tego suszu. Jedzenie produkowane przez te urządzenia zawsze smakuje jak przeżute, więc jeśli tutejsze nie okaże się trujące, wolę tubylczą kuchnię.
Wypiła różowy płyn podany przez Silver i udała się na drugą stronę polany, gdzie w ciszy i spokoju odczekała, aż specyfik zacznie działać. A gdy zadziałał, wymiotowała krótko acz treściwie.
Silver zaprogramowała spokojnie kubek kawy i poczekała na wynik analizy.
Garkotłuk po kilkunastu sekundach wystawił jęzor zielonego plastyku. Silver oddarła go i starannie przeczytała.
— Wysoka zawartość przyswajalnych protein i witamin oraz niewielki procent węglowodorów pochodzących z procesu suszenia, w dużych ilościach rakotwórczych. Nietrujące — zawyrokowała po chwili.
— Wspaniale — mruknęła Kin, łapiąc kubek. — To po co rzygałam. Chyba na dłużej przeszła mi ochota na ryby… prawdę mówiąc, nie mogę nawet na nie patrzeć… No nic. Jesteście ciekawi, czego się dowiedziałam? Z tego, co zrozumiałam, ten niewysoki rudzielec nazywa się Leiv Eiriksson.
Silver zgrabnie wrzuciła plastykowy jęzor w otwór załadunkowy garkotłuka.
— Albo jest to zadziwiający zbieg okoliczności, albo coś innego — oznajmiła rzeczowo.
— Co niby jest zdumiewające? — Marco zaprzestał obserwacji. — Zbadałaś ich broń?
— Mają miecze, noże i topory z żelaza niskiej jakości, ręcznie obrabianego — wyjaśniła Kin. — Ostrza szybko się tępią. Ale największą ich bronią jest ich statek. Mówi ci coś określenie „poszycie klinkierowe”?
Marco przytaknął bez słowa.
— To dobrze, bo mnie nic nie mówi. Statki są szybkie, zwrotne i wytrzymałe. Używając statków i z pomocą mieczy, rządzą większą częścią mórz i znaczną częścią lądów. Czasami zajmują się piractwem, ale posiadają rozwinięty system prawny. I są szaleńczo odważni. Tysiącmilowy rejs jest czymś zupełnie zwyczajnym.
— Dowiedziałaś się tego wszystkiego, nie znając ich języka? — spytał z niedowierzaniem Mar co.
— Dowiedziałam się tylko jego nazwiska, i to tylko dlatego, że już je wcześniej słyszałam. Resztę sobie przypomniałam. — Kin spojrzała na Silver, która przytaknęła.
— „W roku trzysta dwudziestym i drugim” — zaintonowała Silver nagle. — „Eiriksson wypłynął na ocean długi”.
— Strasznie poetyckie — prychnął Marco. — Tłumacza proszę!
— Wychowałeś się w Meksyku, więc nie możesz o tym wiedzieć, bo oni strasznie snobistycznie podchodzą do historii — wyjaśniła Kin. — Leiv Eiriksson około trzysta lat po bitwie o Haelcor odkrył Vinlandię. Bitwa o Haelcor była końcem trzeciego i ostatniego Imperium Remeńskiego, a jego koniec oznaczał wielkie migracje. Tym bardziej, że Turcy zaczęli znów przeć na zachód i północ. Ojciec Leiva, Eirick, był sprytny, a ponieważ odkryta przez niego Grenlandia wcale nie okazała się tak zielona, jak się spodziewał, pokładał nadzieję w synu, który z pierwszej podróży przywiózł duże ilości dziwnych owoców i zbóż. Metodą żabiego skoku pozakładali kolonie wzdłuż wschodniego wybrzeża Morza Tykera i dalej Długim Fiordem do Mórz Środkowych. Krajobraz tam był niczym z ich snów, toteż nazwali te wyspy Valhalla. Ponieważ rolnictwo było ich wtórnym zajęciem, przede wszystkim byli wojownikami, napotkani tubylcy nie mieli szans. Kogo nie zdołali przechytrzyć, tego pobili; tak to trwało, dopóki nie natknęli się na Konfederację Objibwa, z którą się dogadali i podpisali traktaty. Teraz już wspólnie migrowali i łączyli się z autochtonami. Teoretycznie to właśnie powinno spowodować ich koniec, gdyż żadna z grup nie miała wymaganej przez podręczniki dynamiki społecznej, dzięki której ponoć powstało Imperium Remeńskie. Przybysze powinni stać się kolejnym tubylczym plemieniem, tyle że o jasnych włosach i błękitnych oczach. Teorie okazały się błędne: coś w obu rasach zaiskrzyło, a do dyspozycji mieli duży i bogaty kontynent i mnóstwo czasu. Krótko rzecz ujmując, w trzysta lat po Leivie koło Gibraltaru pojawiła się potężna flota. Większość okrętów stanowiły żaglowce, ale było też kilka niedużych, szybkich, które mogły płynąć pod wiatr. Żagle zdobił Wielki Orzeł Valhalli na pasiastym tle w barwach nieba, śniegu i krwi. Bitwa była krótka, bo tylko jedna strona dysponowała działami, i zakończyła dwustuletni okres stagnacji, w jakiej pogrążona była Europa.
— Zrozumiałem! — ucieszył się Marco. — Ten rudy kurdupel był ważną figurą w historii Ziemi. Tylko to nie jest Ziemia…
— Ale wygląda jak Ziemia. Co prawda tylko jak wymyślona Ziemia, ale zawsze — przypomniała Kin.
— Poważnie sugerujesz…
— Powiem ci, co sugeruję: że oboje macie jednak rację i ten świat zbudowali ludzie, choć pojęcia nie mam dlaczego.
— Musiałyby istnieć zapisy… — zaczęła Silver.
— Nie w wypadku gdyby Kompanii zależało na ich zniknięciu!
To było jedyne sensowne wyjaśnienie: Kompania zbudowała ten artefakt w tajemnicy, a Jalo był agentem, który miał ich tu sprowadzić. Powodów, dla których zbudowano dysk, Kin się domyślała, choć jej się nie podobały, ale dlaczego ich tu ściągnięto, i to w tak kłopotliwy sposób, pozostawało wciąż zagadką. Wyjaśnienie było logiczne, czego nie da się powiedzieć o żadnym innym, poczynając od tajemniczych obcych. Musieliby być naprawdę tajemniczy…
— Zewsząd coś nam grozi — ocenił Marco entuzjastycznie. — Musimy cały czas nosić pasy i proponuję, żebyśmy jak najszybciej przemieszczali się ku centrum tutejszej cywilizacji. Tylko tam możemy znaleźć jakieś informacje o pochodzeniu dysku.
— W takim razie transport czeka na plaży — dodała Kin. — Nie wiem, na jak długo starczy energii w skafandrach, a te jednostki są doskonałe do morskich podróży.