Выбрать главу

Zev poczuł przyspieszony rytm serca. Te chwile nigdy nie były przyjemne. W korytarzu paliło się łagodne światło, zupełnie wystarczające, by rozpoznać nadchodzącego. Drzwi windy otwarły się. Wysiadł „obiekt”. Wejście do jego mieszkania znajdowało się nieco na prawo od windy. Nie mógł ich zauważyć. Dobiegł ich zgrzyt klucza. Zev postąpił krok do przodu i zobaczył dość szczupłego, łysawego mężczyznę z pudełkiem czekoladek w ręce. Ich spojrzenia spotkały się. Zev uśmiechnął się do niego.

— Pan Georges Bear?

Zadał pytanie łagodnym, spokojnym głosem, tak jak wypowiedziałby je policjant.

— Tak, to ja. Panowie z policji? — zapytał Bear spoglądając na nich niechętnie.

Pytanie Zeva było czysto formalne. Obejrzał dość zdjęć, by nie mieć cienia wątpliwości. Jeszcze przez ułamek sekundy sądził, że ma do czynienia z policją. Potem przestrzegł go szósty zmysł. Odwrócił się, by włożyć klucz w zamek.

Był to ruch, którego nie zdążył już dokończyć. Zev i Gad zadziałali jednocześnie. Ich ręce w tej samej chwili sięgnęły pod marynarki, wyciągając z kabur automatyczne 22. Odbezpieczyli broń, kule znalazły się w lufach.

— Nie!

Dwa wystrzały zlały się w jeden wybuch. Georges Be-;ii zatoczył się, ściskając pudełko z czekoladkami i patrząc szeroko rozwartymi z przerażenia oczyma. W wyciągniętej do przodu prawej ręce trzymał jeszcze klucze. Jak każdy brutalnie skonfrontowany ze śmiercią człowiek, wyglądał tak bezbronnie, że Zeva ogarnął cień wątpliwości. A jeżeli centrala się pomyliła? Jeżeli ten człowiek był niewinny?

Strzelili po dwa razy, celując w korpus. Stali obaj w pozycji szermierza, choć odrzut beretty był bardzo słaby. I jeszcze dwa razy, ustawiając lufę zgodnie z położeniem przewracającego się ciała. Czekoladki upadły na ziemię. Zev postąpił krok naprzód i przytknąwszy pistolet do głowy mężczyzny, wystrzelił jeszcze dwie kule. W ciele ofiary znalazło się już dziesięć kul, w tym dwie — w głowie. Bear już się nie ruszał. Gad machinalnie zaczął zbierać łuski. Na korytarzu panowała cisza. Stłumione odgłosy strzałów nie dobiegły do uszu lokatorów odizolowanych solidnymi drzwiami. Zev pchnął Gada ku windzie i powiedział spokojnie:

— Zostaw to.

Łuski i tak nie mogły donikąd zaprowadzić. Każda sekunda spędzona w tym miejscu stanowiła natomiast ogromne niebezpieczeństwo.

Wsiedli do windy. Gad, dla którego ta misja była pierwszą „prawdziwą”, był zupełnie roztrzęsiony. Na dole wysiedli bez pośpiechu i wrócili do samochodu. Wokół panowała cisza. Gad i Zev nie mieli ochoty rozmawiać. Zev Arner usiadł za kierownicą i wyprowadził ostrożnie samochód. Jadąc aleją Lonise zatrzymali się przy numerze 18, tuż przy placu Stephanie. Wysiedli zamykając samochód. Obok stało renault 16. Zev sięgnął za zderzak, wyjął kluczyki i ruszył w stronę lotniska. — Pan van Temieren pragnie z panem pilnie mówić — zaanonsowała Mortonowi Baxterowi sekretarka. — Proszę łączyć — powiedział szef Stacji.

Zasłaniając słuchawkę, powiedział do Malka:

— To nasz korespondent w żandarmerii królewskiej. Informuje mnie o wszystkim, co się dzieje, możliwie najszybciej. Ma dostęp do wszystkich dalekopisów policji śledczej. Amerykanin zwołał zebranie z udziałem przedstawiciela Mossadu w związku z „nawróceniem” Georgesa Beara. Oczywiście obecni byli również Malko i Chris Jones. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, Georges Bear doprowadzi ich prosto do tych, których szukali od tygodni. Morton Baxter powiedział przyjaznym głosem „halo”, ale już po chwili wyraz jego twarzy gwałtownie się zmienił. — To niemożliwe! — wykrzyknął.

— Co się stało? — zapytał Malko.

— Zamordowano Georgesa Beara!

Informacja ta ścięła Malkowi krew w żyłach. Nie mogło stać się nic gorszego.

— Irakijczycy?

Amerykanin pokręcił głową, wysłuchawszy dalszych szczegółów.

— Nie sądzę. Sąsiad znalazł na korytarzu ciało nafaszerowane ołowiem. Wezwał policję, która zastała w garażu dwóch uzbrojonych Irakijczyków. Początkowo myślano, że to oni, ale ich broń nie była używana, oni sami zaś siedzieli w samochodzie jeszcze pół godziny po dokonaniu morderstwa. Obserwowali wóz Beara. Wydaje się, że są poza podejrzeniami. I nikt nic nie widział;ini nie słyszał.

— To musieli zrobić gudłaje — powiedział posępnym głosem Chris Jones.

Wszystkie spojrzenia zwróciły się na pobladłego przedstawiciela Mossadu.

— Nie widzę podstaw, by oskarżać mój kraj — odezwał się niepewnie — ale natychmiast to sprawdzę. Muszę wrócić do ambasady.

Wstał, żeby odejść. Szef Stacji CIA podniósł się, również bliski apopleksji, i groźnie podniósł palec. — Jeżeli to wasi durnowaci Rambo z Tel Awiwu — warknął — to proszę im powiedzieć, że potwornie się wygłupili, bo facet przeszedł na naszą stronę. Nie wiem, jak teraz odnajdziemy ten transport! Ale nie nam przecież spadnie na łeb bomba atomowa! Szykują ją dla was! Izraelski dyplomata wymknął się bez słowa. W świetle tego, o czym go poinformowano, śmierć Beara była prawdziwym kataklizmem.

* * *

Pamela była zdruzgotana. Patrzyła przed siebie zaczerwienionymi oczyma. Jakby naprawdę kochała Beara… Malko powiadomił ją o śmierci narzeczonego po powrocie z ambasady. Gorylom i Elkowi też nie było do śmiechu. Tyle trupów i tyle wysiłku na nic!

— Z pewnością zrobili to Żydzi! — powiedział Malko. — Zwrócili się do nas o informacje na temat Beara. Sposób, w jaki go zgładzono, nie pozostawia cienia wątpliwości.

— Co się ze mną stanie? — jęczała Pamela. — Mnie też zamordują. Musicie mnie chronić. Naprawdę chciał ze mną wyjechać. Właśnie przyniesiono mi kwiaty. Była bliska histerii. Chris uśmiechnął się do niej uspokajająco.

— Dopóki jest pani z nami, włos z głowy pani nie spadnie.

— A potem, durniu? — poczerwieniała poirytowana.

— Może się ze mną ożenisz?

Tej możliwości Chris najwyraźniej nie wziął pod uwagę. Malko podszedł do stołu, na którym stały kwiaty i bezwiednie zerknął na załączony do nich liścik. W oczy rzuciło mu się jedno słowo: ROTTERDAM.

— Idę do ambasady. Mam pewien pomysł.

Pamela poderwała się i uczepiła jego ramienia.

— Idę z panem. Nie zostanę z tymi pawianami.

Malko odsunął ją zdecydowanie.

— Żydzi o pani nie wiedzą. A tu jest pani zupełnie bezpieczna. Przy Chrisie i Miltonie nic pani nie grozi. Goryle niemal mruczeli, zadowoleni z pochwały.

Malko wymknął się czym prędzej i trzy minuty później parkował przy bulwarze du Regent.

Baxter był w grobowym nastroju. Powitał Malka gniewnym okrzykiem:

— Ci zasrani Żydzi z ambasady zarzekają się, że nie mają o niczym pojęcia! Jeszcze trochę, a zaczną mi wmawiać, że Bear popełnił samobójstwo… Ot, po prostu wpakował sobie parę kul w plecy…

— Nieistotne — przerwał Malko. On już nie żyje.

— A my tkwimy w gównie — podsumował posępnie Baxter.

— Może nie.

Amerykanin spojrzał na gościa jakby ten obwieścił mu główną wygraną na loterii.

— Proszę mówić jaśniej!

— Otóż — zaczął Malko — Georges Bear miał jechać jutro do Rotterdamu, aby — teoretycznie — udać się dalej do Iraku. Nie planował więc podróży samolotem — w takim wypadku odleciałby z Brukseli. Sądzę, że można wykluczyć pociąg i samochód. Pozostaje podróż statkiem. Baxter rozsiadł się wygodnie i uśmiechnął sardonicznie. — A wie pan, ile jest portów w Rotterdamie? Setki, a może i tysiące. Roją się od statków jak cmentarze od szczurów.