Выбрать главу

— W tamtych czasach nie robiło się tego.

Tego było za wiele. Pchnął ją w tył i zarzucił spódnicę na głowę. Miał przed sobą długie nogi i obnażony brzuch, a między nimi pokryty jasnymi włosami wzgórek. Padł na kolana i wszedł w nią z westchnieniem ulgi. Aleksandra jęknęła, krzyżując nogi na plecach kochanka. Brakło jej tchu pod grubym jedwabiem. Malko przerwał. Miał wrażenie, że gwałci nieznajomą i to podniecało go jeszcze bardziej. Teraz uklękła Aleksandra, zacisnęła dłonie na jedwabnym obiciu kanapy. Malko klęczał za nią. Długo spoglądał na wyłaniające się spośród tkaniny, ciągle jędrne pośladki, a potem bez wahania zajął się miejscem między nimi.

— Nie, nie tak! — krzyknęła Aleksandra.

Ale Malko z całych sił nacierał na kuszący go otwór. Bóg świadkiem, że często korzystał z tej drogi, zawsze jednak doznanie było oszałamiające. Aleksandra zaciskała pośladki i z trudem wbił się w nią. Nie pomyślał nawet o otwartych drzwiach.

— Przestań, sprawiasz mi ból — błagała.

— Masz nauczkę — odrzekł. — W czasach renesansu może nie uprawiano stosunków oralnych, ale dobrze urodzone kobiety nie opierały się swoim kochankom. Trzymając ją mocno w biodrach i przygniatając raz po raz, poruszał się w niej, aż wybuchł. Aleksandra wstała. Makijaż miała rozmazany, warkoczyki na bakier. Obciągnęła suknię, poprawiła staniczek.

— Uważaj, żeby nie zostawić mnie samej na tym balu. Bardzo mnie podnieciłeś. Chętnie znów to zrobię. Z tobą albo z paroma innymi — uprzedziła.

Nad lotniskiem Roissy-Charles-de-Gaulle unosiła się zapowiadająca upalny dzień mgiełka. Było dopiero wpół do ósmej. Boeing 747 z Nowego Jorku wylądował punktualnie i właśnie podjeżdżał do „rękawa”. Spoza szklanej ściany obserwował manewry zdenerwowany mężczyzna w szarym garniturze. Farid Badr wyjechał z Wiednia do Larnaki, zmieniając plany na skutek wydarzeń w Berchtesgaden i wrócił do Paryża przez Kair pod innym nazwiskiem. Nie mógł zmienić figury ani nosa, ale doskonale podrobiony paszport nie wzbudzał podejrzeń. Rozejrzał się, chcąc uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa. Miał jedynie biernie eskortować przybysza z Nowego Jorku, przewożącego w walizce czterdzieści krytronów. Wspólnik jechał potem do hotelu, w którym bezpiecznie mógł przekazać urządzenia Badrowi. Wiedział o śmierci dwójki agentów, co oznaczało, że Amerykanie stracili go z oczu. Ponadto postarał się, by FBI czy CIA nie wpadła na trop krytronów. Fakt, że udało się wywieźć je ze Stanów, uspokoił go. Spojrzał na samolot. Jeszcze trochę cierpliwości.

Inspektor Pauł Bouvier z DST palił dziś już trzeciego gauloise’a. W mundurze pracownika portu lotniczego było mu do twarzy, choć strój był tylko wypożyczony. Nie rozstawał się ze swoim rewolwerem — Magnum Manurhin 357. Dwaj jego koledzy, przebrani za bagażowych, czekali na płycie lotniska. Wszyscy trzej mieli śledzić losy walizki, dopóki nie znajdzie się na taśmie z bagażami. Tu zadanie przejmowała inna ekipa oraz podróżujący samolotem ludzie z FBI. W zasadzie nic nie mogło umknąć ich uwadze. Chodziło o stwierdzenie, komu przekaże ją „właściciel” — Tunezyjczyk podający się za Ahmeda Faruka. Śledzonego przejąć miało ewentualnie pięć samochodów i motocykl. Przewidziano także to, że podejrzany przesiądzie się do innego samolotu. Policjanci z PAF czuwali przy komputerach rozmaitych linii lotniczych, którym zostało podane nazwisko podejrzanego. Pauł Bouvier ziewnął. Był głodny, a croissanty w bufecie były obrzydliwe. I pomyśleć, że żył w kraju słynącym ze swej kuchni! Cóż, zje za pół godziny.

Chris Jones przeciągnął się i krytycznie popatrzył na siedzącego obok Miltona Brabecka zajętego właśnie wiązaniem kwiecistego krawata w kiepskim guście. — Nie ogolony jesteś jeszcze brzydszy — zadrwił. — Ty też wyglądasz, jakby cię przepuścili przez wyżymaczkę — syknął Milton i począł nieufnie przyglądać się smutnym, szarym budynkom.

— Myślisz, że woda nadaje się tu do picia?

— Zawsze jest jeszcze cola-wzruszył ramionami Chris.

— Ale jeśli robią ją tutaj, też jest skażona. — Słyszałem, że teraz jest tu pełno „Mac Donaldów” — podjął z nadzieją w głosie Milton. — Nie pomrzemy z głodu.

Chris i Milton razem wzięci mieli siłę rażenia lotniskowca i absolutny brak skrupułów wobec wrogów Stanów Zjednoczonych. Prezentowali poglądy nieco bardziej „prawicowe” niż Dżyngis-chan. Chris Jones przechodząc przez Nowy Jork zatykał nos. Świat poza Stanami uważał za strefę zagrożenia, zawładniętą przez mikroby, zarazy, bakterie i wirusy, wśród których normalny Amerykanin przebywać mógł jedynie w kosmicznym kombinezonie. Łyk europejskiej wody przyprawiał go o parodniowy skręt kiszek, a „cielęce podroby” brzmiały w jego uszach jak nieprzyzwoity wyraz. — Prawdziwi mężczyźni nie jedzą flaków — utrzymywał zdecydowanie.

Dyskretnie wsunął automatyczną berettę 92 do kabury. Wyposażona była w laserowy celownik. Miał przy sobie małego kolta cobrę. Milton pozostał wierny ogromnemu magnum 357. Bogu dzięki, współpraca z nowojorską ochroną pozwoliła przemycić to na pokład samolotu bez wiedzy kapitana. — Myślisz, że dobierzemy się wreszcie do tej gnidy? — zapytał szeptem Chris wskazując wąsatego Araba sięgającego właśnie po dyplomatkę. To był ich „obiekt”. Gdyby pozwolono im działać, pękłby po paru minutach… Chris podniósł się i walnął głową w sufit. Przerażona sąsiadka, staruszka, zerknęła na osiłka. Uśmiechnął się po łobuzersku i szepnął:

— Proszę uważać, Francuzi to świntuchy…

Kobiecina miała koło siedemdziesiątki…

Pasażerowie zaczęli wysiadać. Christ i Milton ruszyli do przodu, odsuwając oddzielających ich od „obiektu” ludzi. Gdy przechodzili obok stewardesy, Milton walnął Chrisa po plecach i zawołał:

— Stary, zostawiłeś „Penthouse’a”!

Chris poczerwieniał jak piwonia i bełkocząc coś odepchnął magazyn. Kiedy odeszli, zbeształ kolegę:

— Kogo ty ze mnie robisz? Skąd to wytrzasnąłeś? — Nasz „obiekt” to studiował — roześmiał się Milton. Powinieneś to zatrzymać i dobrze schować. A zresztą, panienek tu nie brak.

— Ale jest i AIDS — dodał posępnie Chris.

Wychodząc z „rękawa” rozejrzeli się za swymi francuskimi kolegami. Celnicy mogliby protestować, widząc ich spluwy…Czuli się świetnie. Trafiła im się spokojna i dobrze płatna fucha…

Rozładunek luków bagażowych rozpoczął się tuż po wylądowaniu samolotu, jeszcze nim pasażerowie opuścili pokład.

Inspektor Pauł Bouvier przyglądał się bagażowym wyciągającym kontenery z walizkami i przesuwającym je do taśmy. Stąd walizki jechały do hali. Nieopodal dwaj jego koledzy udawali, że mocują się z wózkiem. Wszyscy trzej byli uzbrojeni i w pełnej gotowości, ale trudno było im się porozumieć. Nadajnik z wieży kontrolnej zagłuszał ich walkietalkie. Walizki przesuwały się powoli. Posiadali dokładny opis tej, którą mieli się zająć: niebieska „Samsonite” na kółkach. Dla ułatwienia zadania Francuzom na lotnisku w Nowym Jorku FBI nakleiła czerwoną taśmę w poprzek walizki. Minęło dziesięć minut. Bagaże przesuwały się na taśmie. Bouvier ziewnął. Miał już wyżej uszu takich idiotycznych zadań: koledzy na górze będą mieli świetną zabawę. Wtedy jego uwagę przyciągnął brodaty bagażowy, pochodzący najprawdopodobniej z północnej Afryki. Sortował bagaże, stawiając osobno te, które miał wyprawić w dalszą drogę. Bouvier nagle drgnął. Niebieska walizka marki „Samsonite” pojawiła się na taśmie. Niemal natychmiast bagażowy chwycił ją i odłożył na stertę „tranzytową”. Bouvier schował się za filar i wyciągnął antenkę walkietalkie: musiał przekazać kolegom niezwykle ważną informację.