Выбрать главу

Hubert dołączył do nas w chwili, gdy LaManche przewracał ciało z powrotem do pozycji na wznak. Popatrzyliśmy na koronera wyczekująco.

– Pusto.

Nie zmieniliśmy wyrazu twarzy.

– Są tam dwa łóżeczka. To musi być pokój dziecinny. Sąsiedzi twierdzą, że było tu dwoje dzieci. – Oddychał ciężko. – Chłopcy, bliźnięta. Nie ma ich tam.

Wyjął chusteczkę i wytarł spierzchniętą twarz. Pot i arktyczne powietrze to nie jest dobra kombinacja.

– Macie coś tutaj?

– To oczywiście będzie wymagało pełnej sekcji zwłok – wyjaśnił typowym dla siebie melancholijnym basem LaManche. – Ale z tego, co tu mamy, wnioskuję, że ci ludzie żyli, kiedy wybuchł pożar. A na pewno ten. – Wskazał ciało numer dwa. – Potrzebuję pól godziny, potem możecie ich zabrać.

Hubert skinął głową i wyszedł poinformować grupę zajmującą się transportem.

LaManche zajął się pierwszym ciałem, potem wrócił do drugiego. Patrzyłam w milczeniu, chuchając na palce w rękawiczkach. Wreszcie skończył. Nawet nie musiałam pytać.

– Dym – wyjaśnił. – Wokół nozdrzy, w nosie i w górnej części dróg oddechowych.

Spojrzał na mnie.

– Czyli że wciąż oddychali, kiedy się paliło – powiedziałam.

– Tak. Coś jeszcze?

– Siność. Wiśniowy kolor. To wskazuje na obecność denku węgla we krwi.

– I…?

– Te jasne plamy, które powstają pod naciskiem. Nie wystąpiło jeszcze zsinienie. Plamy pojawiają się po kilku godzinach, ale najpierw występuje siność.

– No tak. – Popatrzył na zegarek. – Jest teraz po ósmej. Ten mógł żyć jeszcze o trzeciej albo czwartej nad ranem. – Ściągnął lateksowe rękawiczki. – Mógł żyć, ale strażacy byli tu o drugiej trzydzieści, więc umarł wcześniej. Ze zsinieniem różnie bywa… Co masz jeszcze?

Nie odpowiedziałam. Usłyszeliśmy jakieś zamieszanie i kroki na schodach. W drzwiach pojawił się strażak, zaczerwieniony i dyszący.

– Estidecolistabernac!

Takiego słowa nie znałam. Spojrzałam na LaManche'a. Ale zanim on mi przetłumaczył, mężczyzna zapytał:

– Czy ktoś tu nazywa się Brennan?

Znowu coś mi się w środku zrobiło.

– Mamy ciało w piwnicy. Oni mówią, że ten Brennan będzie nam potrzebny.

– To ja jestem Tempe Brennan.

Patrzył na mnie przez chwilę, trzymając hełm pod pachą, z przechyloną głową. Potem wytarł nos wierzchem dłoni i znowu spojrzał na LaManche'a.

– Może pan tam zejść, jak tylko dowódca oczyści przejście. I lepiej wziąć ze sobą łyżkę. Z tego niewiele zostało.

3

Strażak ochotnik zaprowadził nas w dół schodami i na tył domu; Nie było tu części dachu i do ponurego środka wpadało słońce. W zimnym powietrzu tańczyły cząsteczki sadzy i kurzu.

Zatrzymaliśmy się w drzwiach prowadzących do kuchni. Po lewej stronie zauważyłam to, co zostało z kontuaru, zlewu i kilku większych sprzętów. Otwarta zmywarka straszyła czarnym wnętrzem. Wszędzie leżały zwęglone deski, te same, co we frontowych pomieszczeniach.

– Proszę chodzić przy ścianach – rozkazał strażak i gestykulując zniknął za drzwiami.

Zaraz potem znowu się pojawił, przedzierając się wzdłuż zachodniej ściany pokoju. Tuż za nim blat zwijał się jak wielki kawał lukrecji. Wbiły się w niego fragmenty strzaskanych butelek wina i niezidentyfikowane bryły różnej wielkości.

Szliśmy z LaManchem posuwając się najpierw wzdłuż ściany, potem skręciliśmy i ruszyliśmy wzdłuż kontuaru. Trzymaliśmy się z dala od środka pomieszczenia, idąc między gruzami, zgniecionymi metalowymi pojemnikami i przypalonymi zbiornikami z propanem.

Zatrzymałam się przy strażaku i plecami zwrócona do kontuaru starałam się oszacować zniszczenia. Kuchnia i przylegający do niej pokój zostały zniszczone przez ogień. Nie było sufitów, a ze ściany przedzielającej pomieszczenia zostało trochę zwęglonego drewna. Czarna dziura ziejąca pod naszymi stopami była kiedyś podłogą. Wystawała z niej zwrócona w naszą stronę składana drabina. W dole widać było mężczyzn w hełmach, którzy podnosili z podłogi różne przedmioty i albo je odrzucali, albo odnosili w miejsce, którego stąd nie widziałam.

– Tam jest ciało – powiedział mój przewodnik, robiąc ruch głową w kierunku dziury. – Znaleźliśmy je oczyszczając podłogę z gruzów.

– Tylko jedno? – zapytałam.

– A cholera wie. To nawet nie wygląda na człowieka.

– Dorosły czy dziecko?

Popatrzył na mnie, jakby chciał zapytać: “Zgłupiała pani, czy co?”.

– Kiedy będę mogła tam zejść?

Przeniósł wzrok na LaManche'a, potem znowu spojrzał na mnie.

– To zależy od szefa. Oni tam wciąż sprzątają. Nie chcielibyśmy, by cokolwiek roztrzaskało pani śliczną główkę.

Uśmiechnął się w jego mniemaniu ujmująco. Pewnie ćwiczył przed lustrem.

Patrzyliśmy, jak strażacy przerzucali deski i chodzili tam i z powrotem przenosząc tony gruzu. Słyszałam, jak sobie żartują, pracując nad usuwaniem zniszczeń.

– Czy oni wiedzą, że mogą niszczyć dowody? – zapytałam.

Strażak spojrzała na mnie tak, jakbym właśnie zasugerowała, że w dom uderzyła kometa.

– To tylko deski podłogowe i całe to gówno, które spadło razem z tą podłogą.

– To “gówno” mogłoby się przydać przy ustalaniu kolejności wypadków – odparłam głosem tak zimnym jak sople za nami. – Albo pozycji ciała.

Przybrał surowy wyraz twarzy.

– Tam mogą być jeszcze punkty zapalne, proszę pani. Nie chciałaby pani, by jeden z nich wybuchnął pani prosto w twarz, prawda?

Musiałam przyznać mu rację.

– A jemu i tak już wszystko jedno – dodał.

Czułam, jak mi coś zaczyna pulsować w mojej ślicznej główce.

– Jeżeli ofiara jest tak poparzona, jak pan sugeruje, to możliwe że pańscy koledzy właśnie niszczą główne części ciała.

Zacisnął szczęki i poszukał poparcia u LaManche'a. Ten nic nie odpowiedział.

– Szef i tak was tam nie wpuści.

– Muszę tam wejść, by zabezpieczyć to, co tam zostało. Zwłaszcza zęby. – Pomyślałam o chłopcach. Miałam nadzieję, że znajdę zęby. I wszystkie należące do dorosłych. – Jeżeli jeszcze jakieś zostały.

Strażak zmierzył mnie od stóp do głów, oceniając moje sto sześćdziesiąt pięć centymetrów i sześćdziesiąt kilogramów. Chociaż kilkuwarstwowe ubranie szczelnie skrywało moje kształty, a hełm przykrywał moje długie włosy, zobaczył wystarczająco dużo, by przekonać się, że nie tu było moje miejsce.

– Ona tam chyba nie wejdzie…? – Szukał w LaManche'u sprzymierzeńca.

– Doktor Brennan po to tu jest

– Estidecolistabernac!

Tym razem nie potrzebowałam tłumaczenia. Strażak macho sądził, że ta praca wymagała faceta z jajami.

– Punkty zapalne to nie problem – stwierdziłam patrząc mu prosto w oczy. – Ja właściwie wolę pracować w płomieniach. Jest mi wtedy cieplej.

Bez słowa chwycił się drabiny i zjechał na dół, nawet nie dotykając stopami szczebli. Świetnie. Umie też robić sztuczki. Mogłam sobie wyobrazić, co mówił swojemu szefowi.

– Tacy są ochotnicy – LaManche prawie się uśmiechnął. – Muszę skończyć tu na górze, ale zaraz do ciebie dołączę.

Patrzyłam, jak idzie do drzwi, pochylając swoją wielką sylwetkę w skupieniu. Chwilę później na drabinie pojawił się dowódca. To był ten sam mężczyzna, który skierował nas na górę.