Выбрать главу

— Zobaczcie — sapnął. — To przez nich. Zobaczcie. Żyję na tym chingado wózku, nawet wy szczać się nie mogę, dopóki jakiś mańcon pielęgniarz nie potrzyma mi fiuta. — Podniósł głowę i jego pokryta śluzem twarz znów przybrała lekko wyzywający wyraz. — Wy na moim miejscu nie chcielibyście pozabijać tych puercos?

— Twierdzi pan, że oni to panu zrobili? — dociekała Deb.

Znów pociągnął nosem.

— To się stało w godzinach pracy — wyjaśnił, jakby na swoją obronę. — Ale oni powiedzieli, że nie, za wypadek samochodowy nie zapłacą. A potem mnie wylali.

Debora otworzyła usta, po czym zamknęła je ze słyszalnym szczękiem. Chyba chciała zadać pytanie w stylu, „Gdzie pan był ostatniej nocy między 3.30 a 5.00”, i przyszło jej do głowy, że najpewniej siedział tu, na swoim elektrycznym wózku. Ale Meza, cokolwiek o nim powiedzieć, był bystry i też to zauważył.

— Co? — warknął i pociągnął nosem tak potężnie, że nawet udało mu się lekko ciuteńko poruszyć strużkę śluzu. — Ktoś w końcu rozwalił jednego z tych chingado mańcones? I myślicie, że to nie mogłem być ja, bo siedzę na wózku? Podłącz mnie, suko, to ci pokażę, jak łatwo mogę zabić każdego, kto mnie wkurwi.

— Którego z maricones zabiłeś? — spytałem go, a Debora dźgnęła mnie łokciem, choć nadal nie miała nic do powiedzenia.

— Tego, który zdechł, skurwysynu — wyrzęził do mnie. — Mam nadzieję, że to ta kurwa Jo Anne, ale chuj tam, zabiję wszystkich.

— Panie Meza — wtrąciła Debora z lekkim wahaniem w głosie, które u kogoś innego można by wziąć za współczucie; w jej przypadku było to rozczarowanie, że ta nieszczęsna klucha na wózku to nie jej podejrzany. A Meza i tym razem ją wyczuł i przeszedł do ataku.

— Tak, ja to zrobiłem — powiedział. — Skuj mnie, pizdo. Wrzuć mnie na tył radiowozu razem z psami. Co, boisz się, że ci zdechnę? Zrób to, suko. Bo cię zabiję, jak tych dupków z Izby.

— Nikt nie zabił Izby — sprecyzowałem.

Przeszył mnie wzrokiem.

— Nie? — Odwrócił głowę do Debory i w słońcu błysnął śluz. — To na chuj dupę mi zawracasz, świnio?

Debora zawahała się i spróbowała raz jeszcze.

— Panie Meza — powiedziała.

— Pierdol się i wypierdalaj — odparł.

— To w sumie niegłupi pomysł, Deb — zauważyłem.

Debora pokręciła głową z frustracją i wyrzuciła powietrze z ust krótkim gwałtownym tchnieniem.

— Cholera — mruknęła. — Idziemy. Podłącz go. — I odwróciła się, i zeszła z ganku, pozostawiając mi niebezpieczne i niewdzięczne zadanie włożenia wtyczki do akumulatora wózka Mezy. To dowodzi jak samolubnymi i bezmyślnymi istotami są ludzie, nawet ci z rodziny. Przecież Debora była uzbrojona; dlaczego sama go nie podłączy?

Meza najwyraźniej był tego samego zdania. Zaczął nowy rozdział swojej obrazowej surrealistycznej twórczości, adresowanej do pleców Debory. Ja zasłużyłem tylko na pospiesznie wymamrotane: „Szybciej, pedale”, kiedy zrobił przerwę na złapanie tchu.

Spieszyłem się. Nie dlatego, że koniecznie chciałem dogodzić Mezie, lecz po to, by nie być w pobliżu, kiedy jego wózek odzyska pełną sprawność. Wiązałoby się to ze zbyt dużym niebezpieczeństwem — a poza tym uznałem, że straciłem już dość cennego i niezastąpionego światła dziennego na wysłuchiwanie jego marudzenia. Nadszedł czas, by wyjść z powrotem na świat i łapać potwory, a nawet być jednym z nich, i oprócz tego, przy odrobinie szczęścia, kiedyś wreszcie zjeść lunch. Te wszystkie atrakcje mnie ominą, jeśli utknę na tym ganku zmuszony robić uniki przed szarżami elektrycznego wózka i jego pyskatego właściciela.

Wcisnąłem więc wtyczkę z powrotem do akumulatora i zeskoczyłem z ganku, zanim Meza się zorientował, że wózek znów działa. Pobiegłem do samochodu i wsiadłem. Debora wrzuciła bieg i ruszyła pełnym gazem, zanim zdążyłem zamknąć drzwi; widać obawiała się, że Meza rozbije nam auto wózkiem. Wkrótce morderczy ruch uliczny w Miami spowił nas ciepłym, puszystym kokonem.

— Kurwa — odezwała się wreszcie Debora i po wysłuchaniu Mezy słowo to cuciło jak łagodny letni wietrzyk — byłam pewna, że to on.

— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — zauważyłem. — Przynajmniej nauczyłaś się kilku ładnych nowych słów.

— Spadaj na drzewo, obsrańcu — wypaliła Deb. W końcu też miała w tym niejaką wprawę.

10

Do przerwy na lunch zostało dość czasu, żeby sprawdzić jeszcze dwa nazwiska z listy. Pierwszy mieszkał w Coconut Grove i z domu Mezy dotarliśmy tam w jakieś dziesięć minut. Debora jechała tylko trochę szybciej niż powinna — jak na Miami tak wolno, jakby miała na plecach kartkę z napisem „Daj mi kopa”. I choć ruch był mały, po drodze towarzyszyła nam nasza własna ścieżka dźwiękowa, którą tworzyły klaksony, okrzyki i wdzięcznie uniesione środkowe palce, a inni kierowcy przemykali obok nas jak ławica żarłocznych piranii omijająca głaz w rzece.

Deb jakby tego nie zauważała. Usilnie nad czymś myślała, a na jej czole pojawiły się głębokie bruzdy i miałem ochotę ją przestrzec, że jeśli nie wyluzuje, już tak jej zostanie. Wiedziałem jednak z doświadczenia, że jeśli wyrwę ją z zadumy tą lub podobną dobrą radą, nic mnie nie uchroni przed potężnym ciosem w ramię, więc siedziałem cicho. Nie bardzo rozumiałem, nad czym mogła tak wnikliwie się zastanawiać: mieliśmy cztery ozdobne trupy i żadnej wskazówki, kto je udekorował. No ale oczywiście to Debora była wykwalifikowanym śledczym, nie ja. Może na jednym z kursów w Akademii nauczyli ją czegoś, co mogło się teraz przydać, a co wymagało intensywnego marszczenia czoła.

Tak czy owak, wkrótce dotarliśmy na miejsce. Był to skromny, stary domek przy Tigertail Avenue, z małym, zarośniętym ogródkiem i tabliczką „Na sprzedaż” ustawioną przed dużym drzewem mangowym. Na podwórku walało się kilka starych gazet, wciąż zafoliowanych, częściowo ukrytych w wysokiej, zaniedbanej trawie.

— Cholera — zaklęła Debora, kiedy zaparkowała wóz. Było to zwięzłe, acz trafne podsumowanie sytuacji. Dom wyglądał na niezamieszkany od wielu miesięcy.

— A ta co zrobiła? — zagadnąłem, wpatrzony w kolorową płachtę papieru gazetowego, niesioną wiatrem przez podwórko.

Deb zerknęła na listę.

— Alice Bronson — powiedziała. — Kradła pieniądze z konta agencji. Kiedy zażądali wyjaśnień, zagroziła im pobiciem i śmiercią.

— Oddzielnie czy jednocześnie? — spytałem, ale Deb tylko przeszyła mnie wzrokiem i pokręciła głową.

— Nic z tego nie będzie — uznała i skłonny byłem się z nią zgodzić. Tyle że praca policji, rzecz jasna, polega głównie na robieniu tego, co oczywiste, w nadziei, że choć raz się poszczęści, więc odpięliśmy pasy i przebrnęliśmy przez liście i inne śmieci do drzwi wejściowych. Deb machinalnie w nie załomotała i usłyszeliśmy echo jej uderzeń niosące się po domu. Było jasne, że jest tak pusty jak moje sumienie.

Debora odszukała na liście nazwisko podejrzanej, która miała tu mieszkać.

— Pani Bronson! — zawołała, ale odzew był jeszcze skromniejszy, bo jej głos, w odróżnieniu od pukania, nie zadudnił echem. — Cholera — powtórzyła Debora. Rąbnęła w drzwi raz jeszcze, z tym samym skutkiem — cisza.

Dla pewności obeszliśmy dom wkoło i zajrzeliśmy w okna, ale nie zobaczyliśmy nic oprócz paskudnych zielono — czerwonawych zasłon, które zachowały się w pustym salonie. Za to kiedy wróciliśmy do samochodu, zastaliśmy przy nim chłopaka na rowerze. Patrzył na nas. Miał jedenaście albo dwanaście lat i długie dredy związane z tyłu.

— Nie ma ich od kwietnia — powiedział. — Wam też wisieli kasę?