Выбрать главу

— Co, nie odbierasz telefonu? — spytał.

— Pewnie akurat byłem w łazience — powiedziałem.

— Licho nie śpi — stwierdził. — Chodź, robota czeka.

— Aha — mruknąłem. — Co się dzieje?

— Nie wiem, ale mundurowi na miejscu prawie że wpadli w histerię — odparł Vince. — To w Kendall.

Oczywiście, paskudne rzeczy zdarzają się w Kendall na co dzień, ale bardzo niewiele z nich jest przedmiotem mojego zawodowego zainteresowania. Gdy teraz o tym myślę, pewnie powinienem się wtedy bardziej zaciekawić, ale wciąż zaprzątało mnie odkrycie, że mimo woli zostałem gwiazdą YouTube, i strasznie chciałem zobaczyć pozostałe filmiki. Dlatego też jadąc z Vince’em, ograniczałem się do niemal nieświadomej wymiany uprzejmości, a tymczasem myślałem tylko o tym, co też Weiss pokazywał w tym ostatnim, nieobejrzanym nagraniu. I tym większy był mój szok, kiedy Vince skręcił na parking i zgasił silnik, a ja poznałem cel naszej podróży.

— Chodźmy — powiedział.

Staliśmy przed dużym budynkiem publicznym, który już raz widziałem. Dokładniej mówiąc, poprzedniego dnia, kiedy zabrałem Cody’ego na zbiórkę zuchów.

Szkoła podstawowa Golden Lakes.

Oczywiście musiał to być czysty przypadek. Ludzie giną co rusz, nawet w szkołach podstawowych, i zakładać, że to niejeden z tych przezabawnych zbiegów okoliczności, które tak ubarwiają nasze życie, to tak jakby uważać, że cały świat kręci się wokół Dextera — co, rzecz jasna, w ograniczonym zakresie było prawdą, ale jeszcze nie sfiksowałem na tyle, żeby wierzyć w to dosłownie.

Dlatego zadumany i nieco zaniepokojony Dexter powlókł się za Vince’em, przeszedł pod żółtą taśmą i ruszył do bocznych drzwi szkoły, przy których znaleziono zwłoki. I kiedy zbliżałem się do czujnie strzeżonego miejsca, gdzie leżały w pełnej krasie, usłyszałem dziwny i wręcz idiotyczny gwizd, i to — o dziwo — swój własny. Bowiem mimo przyklejonej do twarzy przezroczystej plastikowej maski, mimo ziejącej jamy brzusznej, wypchanej, zdaje się, elementami mundurka i rynsztunku zucha, i mimo że po prostu nie mogłem mieć racji, rozpoznałem ciało z odległości trzech metrów.

To był Roger Deutsch, drużynowy Cody’ego.

21

Trup oparty był o ścianę we wnęce bocznych drzwi budynku, które służyły za wyjście bezpieczeństwa ze stołówki pełniącej także funkcję szkolnej auli. Jeden z pracowników wyszedł zapalić, zobaczył go i musiał otrzymać środki uspokajające, co już na pierwszy rzut oka łatwo mi było zrozumieć. A po bardziej starannych oględzinach, omal sam ich nie zażądałem.

Roger Deutsch miał na szyi sznurek z gwizdkiem. I tak jak w przypadku tamtych ciał, opróżniony z wnętrzności brzuch wypełniały interesujące przedmioty — mundurek zucha, kolorowa książeczka pod tytułem Kodeks zucha i parę innych przyborów. Dostrzegłem wystający trzonek toporka i scyzoryk z oznaką zuchów. A kiedy schyliłem się, żeby popatrzeć z bliska, zobaczyłem też ziarniste zdjęcie wydrukowane na zwyczajnym białym papierze i wypisane na nim wielkimi czarnymi literami słowo „Czuwaj”. Fotografia, zrobiona z pewnego oddalenia, pokazywała rozmazane sylwetki kilku chłopców i jednego dorosłego, wchodzących tu, do tego budynku. I choć nie mogłem tego udowodnić, doskonale wiedziałem, kim są ten dorosły i jedno z dzieci.

Ja i Cody.

Nie sposób było nie rozpoznać znajomego łuku pleców Cody’ego. I nie zrozumieć przesłania.

To był bardzo dziwny moment, kiedy tak klęczałem na chodniku, patrzyłem na zamazane, niewyraźne zdjęcie przedstawiające mnie z Co — dym i zastanawiałem się, czy ktoś zauważy, jeśli je zabiorę. Nigdy jeszcze nie zatajałem dowodów, ale z drugiej strony, nigdy dotąd nie byłem z nimi związany. I oczywiste było, że ta wiadomość jest przeznaczona dla mnie. „Czuwaj” i to zdjęcie. To było ostrzeżenie, wyzwanie. Wiem, kim jesteś, mogę zrobić ci coś złego. I oto nadchodzę.

„Czuwaj”.

A ja nie byłem przygotowany. Nie wiedziałem jeszcze, gdzie Weiss może być, nie miałem pojęcia, jaki będzie jego następny ruch ani kiedy nastąpi, ale jednego byłem pewien — wyprzedził mnie o dobrych kilka kroków i jednocześnie znacznie podniósł stawkę. To nie były wykradzione, anonimowe zwłoki. Weiss zabił Rogera Deutscha, a nie tylko poddał jego ciało obróbce. I wybrał swoją ofiarę starannie, z rozmysłem, żeby się do mnie dobrać.

Poza tym jego groźba była wieloznaczna. Zdjęcie nadawało jej bowiem całkiem nowy wymiar — mówiło, że może dopaść i mnie, i Cody’ego, albo po prostu pokazać światu, kim, jak obaj wiemy, naprawdę jestem. A do tego dochodziła pewność, że gdybym został zdemaskowany i wylądował w więzieniu, nic nie uchroniłoby Cody’ego przed knowaniami Weissa.

Patrzyłem w skupieniu na zdjęcie i usiłowałem stwierdzić, czy ktoś inny mnie na nim rozpozna i czy warto zaryzykować i zabrać je, a potem zniszczyć. Zanim jednak podjąłem jakąkolwiek decyzję, poczułem na twarzy delikatne muśnięcie niewidzialnego czarnego skrzydła i włosy zjeżyły mi się na karku.

Odkąd to wszystko się zaczęło, Mroczny Pasażer trzymał język za zębami — zadowalał się obojętnym uśmieszkiem raz na jakiś czas — i nie podsuwał mi w zasadzie żadnych przekonujących spostrzeżeń. Teraz jednak miał dla mnie jasny komunikat, zgodny z tym ze zdjęcia: „Czuwaj”. Nie jesteś sam. I byłem pewien, na tyle, na ile mogłem, że gdzieś w pobliżu ktoś patrzy na mnie i żywi niecne zamiary, że obserwuje mnie jak tygrys ofiarę.

Powoli, ostrożnie, jakbym po prostu zapomniał wziąć czegoś z samochodu, podniosłem się i ruszyłem z powrotem w miejsce, gdzie zaparkowaliśmy. Idąc, rozglądałem się od niechcenia, nie wypatrując niczego szczególnego — ot, Durny Dexter zwyczajnie się wałęsa — podczas gdy pod maską nonszalanckiego, zamyślonego uśmiechu wrzał we mnie czarny dym, a ja szukałem czegoś, co na mnie patrzyło.

I znalazłem.

Tam. W najbliższym szeregu zaparkowanych samochodów, może trzydzieści metrów ode mnie, w miejscu z najlepszym widokiem, stał mały brązowy sedan. I coś mrugnęło na mnie zza szyby; słońce odbite w obiektywie kamery.

Wciąż jakże ostrożnie i niedbale, mimo że ciemność ryczała we mnie i wyostrzała się jak nóż, zrobiłem krok w stronę samochodu. Z oddali zobaczyłem jasny błysk opuszczanej kamery, małą bladą twarz mężczyzny i przez jedną bardzo długą sekundę czarne skrzydła furczały i łopotały między nami…

…aż w końcu samochód zapalił, z cichym piskiem opon wyjechał tyłem z miejsca parkingowego i zniknął w ruchu ulicznym. I choć pobiegłem za nim, zdołałem zobaczyć tylko pierwszą połowę tablicy rejestracyjnej: OGA i trzy bliżej niezidentyfikowane cytry, choć miałem wrażenie, że ta w środku to trzy albo osiem.

Ale wygląd samochodu wystarczył. Przynajmniej znajdę dokumentację wozu. Nie będzie zarejestrowany na Weissa, to pewnie. Nikt nie jest aż tak głupi; nie w czasach wszechobecnych historii kryminalnych we wszystkich mediach. Pojawiła się jednak iskierka nadziei. Odjechał w pośpiechu, żebym nie zobaczył ani jego, ani jego samochodu, a mnie może wreszcie dopisała odrobina szczęścia.

Stałem tak chyba z minutę i czekałem, aż szalejący we mnie wicher ucichnie i na powrót zwinie się w spokojnie pomrukujący kłębek. Serce łomotało mi jak prawie nigdy za dnia i zrozumiałem, że doskonale się stało, że Weiss okazał się ociupinę nieśmiały i tak ochoczo się oddalił. Bo co mógłbym mu zrobić? Wywlec go z samochodu i pociąć na kilkanaście równych kawałków? Albo kazać go aresztować i wrzucić do radiowozu, żeby mógł w szczegółach opowiedzieć o Dexterze wszystkim, którzy zechcą go wysłuchać?