— Oczywiście — rzekł. Czekał, aż coś dodam, ale się nie doczekał i w końcu, jak się zdawało po kilku tygodniach, uśmiechnął się, poklepał mnie po ramieniu i poszedł na drugą stronę ulicy, gdzie Coulter właśnie żłopał Mountain Dew z butelki. Patrzyłem, jak rozmawiają, odwracają się do mnie, a potem spoglądają na dogasający dom. I z myślą, że to popołudnie po prostu nie mogłoby być lepsze, zrobiłem w tył zwrot i powlokłem się do mojego samochodu.
Przednia szyba była popękana. Trafił ją kawałek domu.
Jakimś cudem nie zalałem się łzami. Wsiadłem i pojechałem do domu, patrząc przez popękane szkło i słuchając łupania w głowie.
23
Kiedy przyjechałem, Rity jeszcze nie było, bo na skutek niefortunnej eksplozji z moim udziałem wróciłem nieco wcześniej niż zwykle. Dom wydawał się okropnie pusty i przez minutę stałem na progu, i tylko wsłuchiwałem się w nienaturalną ciszę. Z głębi dobiegał stukot rury, włączyła się klimatyzacja, ale w tych dźwiękach nie było życia i nadal czułem się jak w filmie, w którym wszystkich oprócz mnie uprowadzili kosmici. Guz na głowie wciąż pulsował bólem; byłem potwornie zmęczony i samotny. Podszedłem do kanapy i runąłem na nią, jakby nagle wyparowały ze mnie wszystkie kości, które utrzymywały mnie w pozycji stojącej.
Przez pewien czas leżałem. Dziwne, ale chwilowo przestało mi się gdziekolwiek spieszyć. Wiedziałem, że w końcu będę się musiał poderwać do akcji, wytropić Weissa, odciąć mu drogę ucieczki i wykurzyć go z jego nory, ale z niewiadomego powodu zupełnie nie mogłem się ruszyć, a złośliwy głosik, który dotąd mnie dopingował, teraz brzmiał jakoś nieprzekonująco, jakby on też potrzebował przerwy na kawę. Leżałem więc twarzą w dół, usiłowałem przywołać na powrót mobilizujące poczucie zagrożenia, które na razie mnie opuściło, i nie czułem nic oprócz wspomnianego zmęczenia i bólu. I gdyby ktoś krzyknął do mnie: „Uważaj! Za tobą! Ma broń!”, w odpowiedzi co najwyżej wymamrotałbym: „Niech weźmie numerek i zaczeka”.
Kiedy się obudziłem, nie wiem, po jakim czasie, zobaczyłem błękit, którego nie mogłem zidentyfikować, dopóki nie skupiłem wzroku. To był Cody, stojący może dwa metry ode mnie w swoim nowym mundurku. Usiadłem prosto i z dudniącym w głowie gongiem spojrzałem na niego.
— Cóż — odezwałem się. — Wyglądasz uroczyście, to na pewno.
— Wyglądam głupio — stwierdził. — Szorty.
Popatrzyłem na Cody’ego w ciemnoniebieskiej koszuli i szortach, czapeczce na czubku głowy i opasującej szyję chuście spiętej klamrą, i uznałem, że nie fair było czepiać się akurat szortów.
— Co ci się w nich nie podoba? — spytałem. — Przecież chodzisz w szortach na okrągło.
— Szorty od mundurka — wyjaśnił, jakby chodziło o jakąś niewyobrażalną napaść na ostatnie szańce ludzkiej godności.
— Dużo ludzi nosi szorty od munduru — powiedziałem, rozpaczliwie poganiając mój zmaltretowany mózg, żeby znalazł jakiś przykład.
Cody patrzył na mnie z powątpiewaniem.
— Kto? — chciał wiedzieć.
— No… w szortach chodzi listonosz… — tu pospiesznie urwałem; jego spojrzenie było tak wyraziste i wymowne, że wystarczało za wszelki komentarz. — I, hm, żołnierze brytyjscy nosili szorty w Indiach — dodałem.
Jeszcze chwilę patrzył na mnie bez słowa, jakbym sprawił mu gorzki zawód w chwili, kiedy gra szła o najwyższą stawkę. I zanim zdążyłem wymyślić kolejny genialny przykład, do pokoju wpadła Rita.
— Och, Cody, nie obudziłeś go chyba, co? Cześć, Dexter, byliśmy na zakupach, mamy wszystko, czego Cody potrzebuje do zuchów, szorty mu się nie podobają, chyba dlatego, że Astor coś powiedziała, mój Boże, co ci się stało w głowę? — wyrzuciła z siebie, zaliczając dwie oktawy i osiem stanów emocjonalnych bez przerwy dla nabrania tchu.
— To nic — odparłem — tylko powierzchowna rana. — Zawsze chciałem użyć tego sformułowania, choć nie widziałem w nim krzty sensu. Bo co to znaczy „powierzchowna rana”? Rana na powierzchni? Więc jeśli zedrze się z kogoś skórę, też będzie to rana powierzchowna?
Tak czy owak, odpowiedzią był miły dla oka spektakl z Ritą w roli troskliwej opiekunki; przegoniła Cody’ego i Astor, przyniosła mi zimny okład, kołdrę i filiżankę herbaty, po czym rzuciła się na kanapę obok mnie i zaczęła wypytywać, co też sobie zrobiłem w moją biedną główkę. Przedstawiłem jej wszystkie makabryczne szczegóły — z wyjątkiem jednego czy dwóch mniej istotnych, na przykład, co robiłem w domu, który ktoś wysadził w powietrze, żeby mnie zabić — i patrzyłem z konsternacją, jak jej oczy robiły się coraz większe i bardziej wilgotne, aż w końcu wezbrały łzami, które zaczęły płynąć po policzkach. Bardzo pochlebiało mi to, że drobne uszkodzenie mojej czaszki mogło stać się inspiracją dla takiego pokazu hydrotechniki, ale z drugiej strony nie bardzo wiedziałem, jak wypadało na to zareagować.
Szczęśliwie dla mojej reputacji wybitnego aktora charakterystycznego Rita nie pozostawiła mi cienia wątpliwości co do tego, jak mam się zachować.
— Leż tu i odpoczywaj — powiedziała. — Jak człowiek nabije sobie takiego guza, cisza i spokój są najważniejsze. Zrobię ci zupę.
Nie wiedziałem, że zupa pomaga na wstrząs mózgu, ale Rita była bardzo pewna swego. Jeszcze tylko pogłaskała mnie parę razy po twarzy, pocałowała w okolicę guza i zniknęła w kuchni, skąd natychmiast dobiegły stłumione brzęki, a po chwili zapachy czosnku, cebuli i wreszcie kurczaka, ja zaś zapadłem w półsen, w którym nawet ćmienie głowy wydawało się odległe, błogie i niemal przyjemne. Byłem ciekaw, czy gdyby mnie aresztowali, Rita przynosiłaby mi zupę. Byłem ciekaw, czy Weiss ma kogoś, kto przynosiłby mu zupę. Oby nie — coraz mniej go lubiłem i z całą pewnością nie zasługiwał na zupę.
Z zadumy wyrwała mnie Astor, która nagle wyrosła obok kanapy.
— Mama mówi, że dostałeś po głowie — powiedziała.
— Zgadza się — odparłem.
— Mogę zobaczyć? — spytała i głęboko wzruszony jej troską schyliłem głowę, żeby pokazać jej guza i pozlepiane krwią włosy wokół niego. — Nie wygląda tak źle — oceniła, jakby lekko zawiedziona.
— Bo to nic groźnego — wyjaśniłem.
— Czyli nie umrzesz, prawda? — spytała uprzejmie.
— Jeszcze nie — obiecałem. — Dopiero jak odrobisz lekcje.
Skinęła głową i zerknęła w stronę kuchni.
— Nienawidzę matmy — rzuciła i poszła w głąb korytarza, przypuszczalnie po to, żeby nienawidzić matmy z bliższej odległości.
Jeszcze jakiś czas dryfowałem w półśnie. Wreszcie pojawiła się zupa i choć nie zamierzam upierać się przy tym, że pomogła mi na uraz głowy, to z pewnością nie zaszkodziła. Jak już zapewne wspominałem, Rita potrafi robić w kuchni rzeczy niepojęte dla zwykłych śmiertelników i po dużej porcji jej zupy z kurczaka zacząłem myśleć, że może świat zasługuje na jeszcze jedną, ostatnią szansę. Przez cały czas krzątała się przy mnie, za czym nieszczególnie przepadam, ale w tej chwili wydawało mu się to kojące, więc pozwoliłem jej poprawić poduszki, otrzeć moje czoło wilgotną szmatką i, kiedy już zjadłem zupę, pomasować mi kark.
Wkrótce wieczór minął i przyszli Cody i Astor, żeby stłumionymi głosikami powiedzieć mi dobranoc. Rita wygoniła ich do łóżek i położyła do snu, a ja, zataczając się, poszedłem korytarzem do łazienki umyć zęby. Ledwie złapałem właściwy rytm szczotkowania, w lustrze nad umywalką przypadkiem zobaczyłem swoje odbicie. Włosy sterczały mi na wszystkie strony, na policzku miałem sińca, a zwykła radosna pustka w moich oczach teraz była pozbawiona wyrazu. Wyglądałem jak na nieudanym zdjęciu do kartoteki policyjnej, na którym świeżo upieczony aresztant jeszcze nie wytrzeźwiał i zastanawia się, co zrobił i jak dał się złapać. Miałem nadzieję, że to nie był zły znak.