Выбрать главу

Ale jak to zrobi? To było najważniejsze pytanie — i miałem wrażenie, że odpowiedź jest względnie oczywista. Jak dotąd Weiss się nie patyczkował — wysadzić dom w powietrze to nic subtelnego. Musiałem przyjąć, że będzie działać szybko, dopóki, jak uważał, sytuacja była dla niego korzystna. A wiedziałem, że mnie obserwował, najprawdopodobniej znał mój harmonogram dnia i harmonogram dzieci. Najbardziej zagrożone będą wtedy, gdy Rita odbierze je ze szkoły i przeniosą się z bezpiecznego otoczenia do siedliska bezprawia, jakim jest Miami — ja wtedy będę daleko, w pracy, a jedna raczej słaba i niczego niepodejrzewająca kobieta nie przeszkodzi Weissowi porwać przynajmniej jednego z nich.

Więc musiałem zająć pozycję pierwszy, przed Weissem, i go wypatrywać. To był prosty plan, a przy tym niepozbawiony ryzyka — przecież mogłem nie mieć racji. Pasażer jednak syczał, że się ze mną zgadza, a on rzadko się myli, więc postanowiłem wyjść z pracy wcześniej, zaraz po lunchu, i ulokować się przy szkole podstawowej w oczekiwaniu na Weissa.

I znów, kiedy już się czaiłem, by skoczyć nadciągającemu wrogowi do gardła, zadzwonił mój telefon.

— Witaj, stary — powiedział Kyle Chutsky. — Ocknęła się i pyta o ciebie.

25

Deborę przenieśli na inny oddział. Kiedy zajrzałem do pustego OIOM — u, przez chwilę miałem zupełny mętlik w głowie. Widziałem coś podobnego w kilku filmach: bohater widzi puste łóżko szpitalne i wie, że to znaczy, iż ten, kto w nim leżał, nie żyje, ale byłem prawie pewien, że gdyby Debora umarła, Chutsky wspomniałby mi o tym, więc po prostu wróciłem korytarzem do rejestracji.

Dyżurna kazała mi zaczekać, po czym zaczęła robić jakieś tajemnicze — i okropnie długotrwałe — rzeczy na komputerze, odebrała telefon, a potem wdała się w pogawędkę z dwiema pielęgniarkami, które stały oparte o kontener obok niej. Wszechobecna na OIOM — ie atmosfera ledwo wstrzymywanej paniki prysła zastąpiona przez, jak się wydawało, obsesyjne zainteresowanie rozmowami telefonicznymi i paznokciami. W końcu jednak usłyszałem, że istnieje cień szansy, by znaleźć Deborę w pokoju numer 235 na piętrze. Zabrzmiało to tak logicznie, że nawet jej podziękowałem i polazłem szukać pokoju.

Rzeczywiście znajdował się na piętrze, zaraz obok pokoju numer 233, więc z poczuciem, że wszystko było na swoim miejscu, wszedłem do środka i zobaczyłem Deborę siedzącą w łóżku, a przy niej Chutsky’ego, praktycznie w tej samej pozycji, co na OIOM — ie. Debora wciąż była otoczona imponującą kolekcją przyrządów i podłączona do różnych rurek, ale kiedy przestąpiłem próg, otworzyła jedno oko, spojrzała na mnie i specjalnie dla mnie zdobyła się na skromny półuśmiech.

— Żyje, żyje, ona żyje — zanuciłem w przekonaniu, że odrobina serdecznego humoru nie zawadzi. Przysunąłem krzesło do łóżka i usiadłem.

— Dex — odezwała się cichym, chrapliwym głosem. Próbowała znów się uśmiechnąć, ale wyszło jej jeszcze gorzej niż za pierwszym razem, dała więc za wygraną, zamknęła oczy i zagłębiła się w śnieżną biel poduszek.

— Jeszcze nie ma za wiele siły — powiedział Chutsky.

— Domyślam się — odparłem.

— Dlatego, ee… uważaj, żeby się nie zmęczyła ani nic takiego — pouczył mnie. — Tak mówił lekarz.

Nie wiem, czy Chutsky myślał, że zamierzam zaproponować mecz siatkówki, ale skinąłem głową i tylko poklepałem Deborę po dłoni.

— Dobrze, że znowu z nami jesteś, siostrzyczko — powiedziałem. — Martwiliśmy się o ciebie.

— Czuję… — zaczęła słabym, ochrypłym głosem. Nie sprecyzowała jednak, co czuje; zamiast tego znów zamknęła oczy, rozchyliła wargi i ciężko oddychała, a Chutsky nachylił się nad nią i włożył jej w usta mały kawałek lodu.

— Masz — powiedział. — Na razie nie próbuj mówić.

Deb przełknęła lód, ale i tak łypnęła na Chutsky’ego spode łba.

— Nic mi nie jest — oznajmiła i zdecydowanie była to lekka przesada. Lód jakby trochę pomógł i kiedy odezwała się ponownie, jej głos nie przypominał już tak bardzo zgrzytu pilnika na starej klamce. — Dexter — powiedziała i zabrzmiało to nienaturalnie głośno, tak jakby krzyknęła w kościele. Lekko pokręciła głową i, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, zobaczyłem, że z kącika jej oka potoczyła się łza — czegoś takiego nie widziałem u niej, odkąd miała dwanaście lat. Ściekła po jej policzku na poduszkę i zniknęła. — Cholera — sapnęła Deb. — Czuję się tak totalnie… — Jej dłoń, ta, której nie trzymał Chutsky, zatrzepotała słabo.

— Nic dziwnego — odparłem. — Byłaś prawie martwa.

Długo leżała bez słowa z zamkniętymi oczami, aż w końcu powiedziała, bardzo cicho:

— Ja tak dłużej nie mogę.

Spojrzałem nad nią na Chutsky’ego; wzruszył ramionami.

— Czego nie możesz, Deb? — spytałem.

— Być gliną — dokończyła i kiedy dotarło do mnie, co przez to rozumie: że chce odejść z policji, byłem tak zszokowany, jakby to księżyc nagle postanowił złożyć wymówienie.

— Debora — zacząłem.

— To bez sensu — powiedziała. — Trafić tutaj… i w imię czego? — Otworzyła oczy, spojrzała na mnie i delikatnie pokręciła głową. — W imię czego? — powtórzyła.

— Taką masz pracę — stwierdziłem i przyznaję, nie było to szczególnie poruszające, ale nic innego w tych okolicznościach nie przyszło mi do głowy, a nie wydawało mi się, żeby chciała słuchać kazania o Prawdzie, Sprawiedliwości i Amerykańskim Stylu Życia.

Najwyraźniej nie chciała też słyszeć, że taką ma pracę, bo tylko spojrzała na mnie, odwróciła głowę i znów zamknęła oczy.

— Cholera — stęknęła.

— No dobrze. — Głośny i wesoły głos z silnym bahamskim akcentem dobiegł od strony drzwi. — Panowie muszą już iść. — Obejrzałem się; do pokoju weszła tęga i rozpromieniona pielęgniarka, która parła ku nam jak czołg. — Pani musi odpoczywać, a nie może, jak panowie ją niepokoją — rzuciła pielęgniarka. Ostatnie słowa wymówiła „jom niepokojom” i tak mnie to zauroczyło, że dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, iż wyrzuca mnie za drzwi.

— Dopiero przyszedłem — powiedziałem.

Stanęła przede mną i założyła ręce na piersi.

— To mniej pan zapłaci za parkowanie, bo musicie już iść — oświadczyła. — No, panowie — rzuciła, odwracając się do Chutsky’ego. — Do was obu mówię.

— Ja też? — spytał z ogromnie zdziwioną miną.

— Pan też — potaknęła i wycelowała w niego potężny palec. — I tak za długo pan tu siedzi.

— Ale ja muszę zostać — upierał się.

— Nie, musi pan iść — odparowała pielęgniarka. — Lekarz chce, żeby pani sobie trochę odpoczęła. Sama.

— Idź — poprosiła Deb cicho i Chutsky spojrzał na nią z wyrzutem. — Nic mi nie będzie — dodała. — No już, idźcie.

Chutsky przeniósł wzrok z niej na pielęgniarkę i z powrotem.

— W porządku — ustąpił wreszcie. Pochylił się i pocałował Deborę w policzek, a ona nie zaprotestowała. Wyprostował się i spojrzał na mnie z uniesioną brwią. — No dobra, stary — powiedział. — Chyba nas wyrzucają.

Kiedy wychodziliśmy, pielęgniarka tłukła poduszki, jakby za karę.

Chutsky zaprowadził mnie korytarzem do windy.

— Trochę się niepokoję — wyznał mi, kiedy czekaliśmy. Zmarszczył brwi i jeszcze kilka razy wcisnął guzik ze strzałką w dół.