— FBI? — odezwała się Rita, tak spłoszona, jakby siedziała na kradzionych obligacjach. — Ale to… po co właściwie… tak, oczywiście.
— Masz pistolet? — spytała Astor.
Recht spojrzała na nią z ostrożną sympatią.
— Tak.
— I strzelasz do ludzi?
— Tylko jeśli muszę — odparła Recht. Rozejrzała się i wypatrzyła fotel. — Mogę usiąść i zadać pani kilka pytań?
— Och — westchnęła Rita. — Bardzo przepraszam. Ja tylko… tak, proszę, niech pani siada.
Recht przycupnęła na skraju fotela i spojrzała na mnie, zanim zwróciła się do Rity.
— Proszę mi opowiedzieć, co się stało. — Widząc wahanie Rity, powiedziała jej: — Dzieci były w samochodzie, zjechaliście na jedynkę…
— A on, on wyskoczył nie wiadomo skąd — dokończyła Rita.
— Bum — dodał cicho Cody, a ja spojrzałem na niego ze zdumieniem. Lekko się uśmiechał, co było równie niepokojące. Rita popatrzyła na niego z konsternacją, po czym wróciła do przerwanej relacji.
— Wpadł na nas — zrelacjonowała. — A kiedy ja jeszcze… zanim zdążyłam… on, on już otworzył drzwi i wyciągał dzieci.
— Uderzyłam go w krocze — weszła jej w słowo Astor. — A Cody dźgnął go ołówkiem.
Cody spojrzał na nią spode łba.
— Ja dźgnąłem najpierw — powiedział.
— Niech ci będzie — odparła Astor.
Recht przyglądała im się z pewnym zdumieniem.
— Dobrze się spisaliście — pochwaliła.
— A potem przyszedł policjant i tamten uciekł — dokończyła Astor, a Rita skinęła głową.
— A pan skąd się tam wziął, panie Morgan? — spytała Recht i bez uprzedzenia odwróciła się do mnie.
Oczywiście wiedziałem, że o to spyta, ale do tej pory nie wymyśliłem żadnej bombowej odpowiedzi. Wyjaśnienie o niespodziance dla Rity nie rzuciło Coultera na kolana, a agentka specjalna Recht wydawała się zdecydowanie bystrzejsza od niego — i sekundy mijały, a ona wciąż patrzyła na mnie w oczekiwaniu na rozsądną, logiczną odpowiedź, której nie miałem. Musiałem coś powiedzieć, i to szybko; ale co?
— Hm — wymamrotałem. — Nie wiem, czy pani słyszała, ale doznałem wstrząsu mózgu…
Jeśli powstanie kiedyś film o najwspanialszych momentach mojego życia, na pewno nie znajdzie się w nim rozmowa z agentką specjalną FBI Brendą Recht. Jakoś nie zdołałem jej przekonać, że wyszedłem wcześnie z pracy, bo źle się czułem, a do szkoły zajrzałem, bo pora była po temu odpowiednia — i nie mogę powiedzieć, że miałem jej to za złe. Moje tłumaczenia wypadły wyjątkowo żałośnie, ale że nic lepszego nie wymyśliłem, tego musiałem się trzymać.
Nie bardzo też potrafiła przyjąć do wiadomości mojego zapewnienia, że na Ritę i dzieci napadł jakiś przypadkowy maniak, produkt furii drogowej, ruchu w Miami i nadmiaru kubańskiej kawy. Za to koniec końców pogodziła się z tym, że nic innego ze mnie nie wyciągnie. Wstała i spojrzała na mnie z miną, do której najlepiej pasuje określenie „zadumana”.
— W porządku, panie Morgan — skwitowała. — Coś tu nie gra, ale z tego, co widzę, nie powie mi pan co.
— Bo właściwie nie ma o czym mówić — odparłem, może z przesadną skromnością. — W Miami takie rzeczy są na porządku dziennym.
— Uhm — mruknęła. — Sęk w tym, że dziwnie często spotykają pana.
Jakimś cudem powstrzymałem się, żeby nie powiedzieć: „Żebyś wiedziała…”, i odprowadziłem ją do drzwi.
— Na wszelki wypadek postawimy przed domem policjanta — zapewniła, co było wiadomością nie dość, że niemile widzianą, to jeszcze podaną nie w porę, bo w tym samym momencie otworzyłem drzwi, ukazując wpatrzonego w nie ponuro sierżanta Doakesa, stojącego w niemal tej samej pozycji, w jakiej go zostawiliśmy. Pożegnałem się czule z obojgiem i ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem przed zamknięciem drzwi, było nieruchome spojrzenie Doakesa, do złudzenia przypominającego złego brata bliźniaka Kota z Cheshire.
Zainteresowanie FBI jednak nieszczególnie poprawiło Ricie nastrój. Wciąż trzymała dzieci blisko siebie i mówiła bełkotliwymi, urywanymi zdaniami. Próbowałem więc ją pocieszyć na tyle, na ile byłem w stanie, i przez jakiś czas siedzieliśmy wszyscy razem na kanapie, aż w końcu stało się to niemożliwe, bo Cody i Astor za bardzo się wiercili. Rita dała za wygraną, puściła im DVD, a sama poszła do kuchni, gdzie poddała się alternatywnej terapii uspokajającej, objawiającej się pobrzękiwaniem garami. Ja zaś powędrowałem do pokoiku zwanego przez nią „Gabinetem Dextera”, żeby tam jeszcze raz rzucić okiem na szkicownik Weissa i snuć posępne rozważania.
Lista osób mi nieprzychylnych zdecydowanie się rozrastała: Doakes, Coulter, Salguero, a teraz jeszcze FBI.
No i, rzecz jasna, sam Weiss. Wciąż gdzieś tam był i chciał się na mnie zemścić. Czy znowu zaatakuje dzieci, kuśtykając, wyłoni się z cienia, żeby je porwać, może tym razem w spodniach z kevlar’u i ochraniaczu na krocze? Jeśli tak, będę musiał zostać z Codym i Astor do czasu, aż to się skończy, co raczej nie pomoże mi go złapać — zwłaszcza jeśli wpadnie na jakiś nowy pomysł. Ale jeżeli zechce mnie zabić, będąc z dziećmi, narażę je na niebezpieczeństwo; sądząc po jego sztuczce z wylatującym w powietrze domem, najwyraźniej nie zważał na skutki uboczne.
Aleja, owszem, musiałem. Martwiłem się o dzieciaki i chronienie ich było dla mnie najważniejsze. Dziwne to było odkrycie uświadomić sobie, że ich bezpieczeństwo leży mi na sercu tak samo jak zatajenie mojej sekretnej tożsamości. To nie pasowało do tego, jak sam siebie postrzegałem, do mojego starannie ukształtowanego wizerunku. Jasne, polowanie na drapieżców, którzy żerowali na dzieciach, zawsze sprawiało mi szczególną rozkosz, choć tak naprawdę nigdy się nie zastanawiałem, dlaczego. No i z całą pewnością planowałem wypełnienie moich obowiązków wobec Cody’ego i Astor, zarówno jako ich ojczym, jak i, co ważniejsze, ich przewodnik na Drodze Harry’ego. Ale zobaczyć samego siebie miotającego się jak nadopiekuńcza kwoka na myśl o tym, że ktoś miałby je skrzywdzić… to było coś nowego. I niepokojącego.
Dlatego powstrzymanie Weissa było istotne w zupełnie nowy sposób. Teraz, kiedy byłem Tatusiem Dexterem, musiałem to zrobić nie tylko dla siebie, ale i dla dzieci, i na myśl, że mogłaby stać im się krzywda, czułem przypływ czegoś niebezpiecznie zbliżonego do prawdziwych emocji.
Dobrze więc; najwyraźniej musiałem odgadnąć następne posunięcie Weissa i spróbować go uprzedzić. Wziąłem do ręki jego szkicownik i jeszcze raz przejrzałem rysunki, może z nieświadomą nadzieją, że coś mi umknęło — adres, pod którym mogłem znaleźć Weissa, czy może nawet list samobójczy. Ale wszystkie kartki wyglądały tak, jak poprzednio, a że prawdę mówiąc, urok nowości szybko przemija, widok moich portretów nie sprawił mi już takiej przyjemności. Zresztą nigdy nie pałałem chęcią oglądania samego siebie, a już patrzenie na rysunki mające ukazać światu mnie — takiego — jakim — naprawdę — jestem odbierało mi resztki dobrego humoru.
I po co to wszystko? Żeby mnie zdemaskować? Stworzyć wielkie dzieło sztuki? Pomyślałem chwilę i dokładnie obejrzałem kilka bardziej szczegółowych rysunków, przedstawiających inne elementy kompozycji. Może wyjdę na narcyza — w końcu rywalizowały o miejsce z moimi portretami — ale nie były zbyt interesujące. Co najwyżej pomysłowe, ale nic ponadto. Brakowało im prawdziwej oryginalności i wydawały się jakieś bez życia — nawet jak na trupy.
I jeśli mam być brutalnie szczery, nawet te moje portrety narysować mógł byle utalentowany licealista. Można je wyświetlić w ogromnym powiększeniu na fasadzie hotelu The Breakers, a i tak nie dorównają niczemu, co niedawno oglądałem w Paryżu — nawet w małych galeriach. Owszem, była ta ostatnia prezentacja Noga Jennifer. W niej też wykorzystano amatorskie filmy wideo — ale tam chodziło głównie o reakcję publiczności, nie o…