Przypomniałem sobie ten rysunek i wszystko stało się jasne jak słońce.
Był tam wsunięty kawałek papieru.
Lista lotów z Hawany do Meksyku.
Plan w sam raz dla kogoś, kto, powiedzmy, przewidywałby, że będzie musiał w pośpiechu opuścić Hawanę. W przypadku gdyby, przypuśćmy, poukładał przed najbardziej reprezentacyjnym w mieście, pięciogwiazdkowym hotelem niezwykle wyglądające trupy.
Sięgnąłem po szkicownik, wyjąłem rozkład lotów i rzuciłem go na stolik.
— Będzie tam — powiedziałem.
Chutsky wziął kartkę i ją rozłożył.
— Cubana Aviacion — przeczytał.
— Z Hawany do Meksyku — dorzuciłem. — Żeby mógł wykonać zadanie i szybko się ulotnić.
— Może. Uhm, to jest możliwe. — Spojrzał na mnie i przechylił głowę na bok. — Co czujesz w bebechach?
Prawdę mówiąc, w bebechach nigdy jeszcze nie czułem nic prócz głodu. Jednak dla Chutsky’ego najwyraźniej było to bardzo ważne, a jeśli rozszerzyć definicję „bebechów” na tyle, by objęła Pasażera, w bebechach czułem, że nie ma co do tego cienia wątpliwości.
— Będzie tam — powtórzyłem.
Chutsky zmarszczył brwi i ponownie obejrzał rysunek. Po chwili zaczął kiwać głową, najpierw powoli, potem z coraz większą werwą.
— Uhm — mruknął, podniósł wzrok, odrzucił mi rozkład lotów i wstał. — Chodźmy pogadać z Deborą — powiedział.
Debora leżała w łóżku, co właściwie nie powinno być zaskoczeniem. Patrzyła w okno, choć było za daleko, by mogła przez nie wyjrzeć, i mimo że miała włączony telewizor, który pokazywał sceny pełne nieziemskiej radości i szczęścia. Deb jednak wyraźnie nie była zainteresowana wesołą muzyką i okrzykami zachwytu, które dochodziły z głośnika. Więcej, gdyby sądzić tylko po jej minie, wydawałoby się, że nigdy w życiu nie zaznała szczęścia i zaznać go z własnej nieprzymuszonej woli nie zamierzała. Kiedy weszliśmy, zerknęła na nas obojętnie i ledwie nas rozpoznawszy, znów odwróciła się do okna.
— Jest trochę zdołowana — szepnął do mnie Chutsky. — Tak to czasem jest, jak człowieka poszatkują. — Biorąc pod uwagę wszystkie blizny na jego twarzy i ciele, musiałem przyjąć, że wie, o czym mówi, więc tylko skinąłem głową i podszedłem do Debory.
— Cześć, siostrzyczko — przywitałem ją sztucznie wesołym głosem, którego według mojej wiedzy należy używać wobec przykutego do łóżka inwalidy.
Odwróciła się do mnie i w jej zmartwiałej twarzy i pustych ciemnoniebieskich oczach dostrzegłem odbicie jej ojca, Harry’ego; patrzyła na mnie tak, jak niegdyś on, i z tych błękitnych toni wynurzyło się wspomnienie, które wyparło wszelkie inne myśli.
Harry umierał. Wszyscy czuliśmy się z tego powodu niezręcznie; to było trochę tak, jakby patrzeć na Supermana cierpiącego pod wpływem kryptonitu. Takie przyziemne słabości nie powinny go dotykać i już. On jednak od półtora roku umierał, powoli, stopniowo, a teraz był już bardzo blisko linii mety. I kiedy tak sobie leżał w hospicjum, jedna pielęgniarka postanowiła mu pomóc. Z premedytacją zwiększała podawaną mu dawkę środków przeciwbólowych i żerowała na jego śmierci, upajała się jego gaśnięciem, a on o tym wiedział i dał mi znać, co się dzieje. I, o radości, o rozkoszy, zgodził się, by ta pielęgniarka została pierwszą prawdziwą towarzyszką moich figli, pierwszą, którą zabrałem na Mroczny Plac Zabaw.
I tak uczyniłem. Pierwsza Pielęgniarka stała się pierwszą kropelką krwi na pierwszym szkiełku w mojej nowej kolekcji. Po kilku godzinach zachwytu, nauki i ekstazy przeniosła się na tamten świat, i następnego ranka, kiedy poszedłem zameldować się u Harry’ego, przeżycie to wciąż napełniało mnie mrocznym blaskiem.
Wszedłem do pokoju Harry’ego, niemal unosząc się nad ziemią, a kiedy Harry otworzył oczy i spojrzał w moje, zobaczył to; zobaczył, że się zmieniłem, że stałem się tym, czym mnie uczynił, i jego wzrok z każdą chwilą robił się coraz bardziej martwy.
Usiadłem przy nim zaniepokojony, że przechodzi jakiś nowy kryzys.
— Dobrze się czujesz? — spytałem. — Zawołać lekarza?
Zamknął oczy i powoli, słabo, pokręcił głową.
— Co się stało? — nie ustępowałem, przekonany, że skoro ja czułem się świetnie jak nigdy dotąd, wszyscy wokół też powinni się trochę rozweselić.
— Nic — powiedział swoim cichym, ostrożnym, gasnącym głosem. Ponownie uniósł powieki i spojrzał na mnie z tą samą pustką w szklistych niebieskich oczach. — A więc zrobiłeś to?
Skinąłem głową, prawie się rumieniąc. Mówienie o tym jakoś mnie krępowało.
— A potem? — spytał.
— Wszystko posprzątane — zapewniłem. — Bardzo uważałem.
— Żadnych kłopotów? — chciał wiedzieć.
— Żadnych — odparłem i wypaliłem: — Było cudownie. — I widząc ból na jego twarzy, dodałem, żeby go pocieszyć: — Dziękuję, tato.
Harry znów zamknął oczy i odwrócił głowę. Zastygł na sześć czy siedem oddechów, po czym, tak cicho, że ledwo go dosłyszałem, powiedział:
— Co ja narobiłem… O Jezu, co ja narobiłem…
— Tato…? — wybąkałem. Nigdy jeszcze nie mówił przy mnie w ten sposób, tak udręczonym, niepewnym tonem, a to ogromnie mnie zaniepokoiło i całkowicie zgasiło moją euforię. On tylko pokręcił głową z zamkniętymi oczami i nie powiedział nic więcej.
— Tato…? — powtórzyłem.
On jednak milczał i tylko kilka razy pokręcił głową z wyraźnym bólem, a potem leżał bez słowa, bardzo długo, jak mi się zdawało, aż w końcu otworzył oczy i popatrzył na mnie, a ja zobaczyłem to martwe spojrzenie, w którym nie było już ani nadziei, ani światła, spojrzenie sięgające w najmroczniejsze zakamarki.
— Jesteś — powiedział — tym, co z ciebie zrobiłem.
— Tak — odparłem i podziękowałbym mu jeszcze raz, gdyby nie to, że mówił dalej.
— To nie twoja wina — dodał — tylko moja. — A ja nie wiedziałem wtedy, co miał na myśli, choć teraz, wiele lat później, chyba zaczynam to rozumieć. I do dziś żałuję, że w tamtym momencie nie powiedziałem albo nie zrobiłem czegoś, jakiegoś drobnego gestu, który ułatwiłby Harry’emu odejście w ostateczny mrok; że nie zdołałem sklecić jednego zdania, które odpędziłoby zwątpienie i na nowo roznieciło blask w tych pustych niebieskich oczach.
Wiem też jednak, po tych wszystkich latach, że takie zdanie nie istnieje, przynajmniej w żadnym ze znanych mi języków. Dexter jest tym, czym musi być, teraz i zawsze, i na wieki wieków, amen, i jeśli Harry pod koniec zrozumiał to i doznał przypływu trwogi oraz wyrzutów sumienia — cóż, naprawdę przykro mi z tego powodu, ale co mogłem na to poradzić? Na łożu śmierci każdy słabnie, staje się podatny na bolesne przemyślenia, niekoniecznie odkrywcze — to tylko nadchodzący kres sprawia, że człowiek chce wierzyć, że dostępuje czegoś w rodzaju objawienia. Wierzcie mi, jestem ekspertem od zachowań umierających ludzi. Gdybym spisał wszystkie dziwne rzeczy, które moi Szczególni Przyjaciele mówili mi, chwilę zanim pomogłem im zsunąć się w otchłań, powstałaby bardzo ciekawa książka.
Dlatego żal mi było Harry’ego. Ale jako młody, gamoniowaty potworek nie miałem do powiedzenia w zasadzie nic, co by mu ulżyło.
I teraz, po latach, kiedy zobaczyłem to samo spojrzenie w oczach Debory, poczułem, że ogarnia mnie ta sama przygnębiająca bezradność. Mogłem się tylko na nią gapić, gdy znów odwróciła się do okna.