Выбрать главу

I choć dziwnie było słyszeć tę uproszczoną wersję mojego życiowego credo z ust chłopaka mojej siostry siedzącego na łóżku w pokoju hotelowym w Hawanie, pozwoliło mi to znów docenić Harry’ego za to, że wyprzedził swój czas, no i że potrafił wytłumaczyć to wszystko, nie budząc we mnie uczucia, jakbym oszukiwał w pasjansa. Nadal jednak byłem nieprzekonany do pomysłu, by użyć pistoletu. To wydawało się jakieś niestosowne, jak pranie skarpetek w chrzcielnicy.

Za to Chutsky był wielce zadowolony z siebie.

— Walther, kaliber 9 milimetrów. Bardzo porządna broń. — Skinął głową i wyciągnął z teczki drugi pistolet. — Po jednym dla każdego z nas. Rzucił mi jeden z pistoletów i złapałem go odruchowo. — Dasz radę pociągnąć za spust?

Bez względu na to, co sądzi o mnie Chutsky, wiem, za który koniec trzymać pistolet. W końcu wychowywałem się w domu gliniarza i dzień w dzień pracuję z glinami. Po prostu nie lubię tych cholerstw — są takie bezduszne, brak im prawdziwej elegancji. Ale to, że mi go rzucił, było formą wyzwania, którego, po wszystkim, co stało się do tej pory, nie miałem zamiaru zignorować. Dlatego wyjąłem magazynek, zarepetowałem walthera i przybrałem pozycję strzelecką, tak jak nauczył mnie Harry.

— Niezły — przyznałem. — Chcesz, żebym strzelił w telewizor?

— Zachowaj to dla tego bydlaka — odparł Chutsky. — Jeśli myślisz, że dasz radę.

Rzuciłem pistolet na łóżko obok niego.

— To twój plan? Serio? — spytałem. — Czekamy, aż Weiss zamelduje się w hotelu, a potem bawimy się z nim w Dziki Zachód? W holu głównym czy przy śniadaniu?

Chutsky pokręcił głową ze smutkiem, jakby wszystkie jego wysiłki, by nauczyć mnie wiązać sznurówki, spełzły na niczym.

— Stary, nie wiemy, kiedy on się zjawi, to raz, i nie wiemy, co zrobi, to dwa. Może nawet wypatrzy nas pierwszy. — Spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami, jakby chciał powiedzieć: „Ha, nie pomyślałeś o tym, co?”

— Czyli co, zastrzelimy go tam, gdzie go znajdziemy?

— Najważniejsze, żeby być przygotowanym na wszystko — powiedział. — Najlepiej byłoby zabrać go w ustronne miejsce i tam załatwić. Ale jesteśmy przyszykowani na każdą ewentualność. — Poklepał teczkę hakiem. — Iwan przyniósł nam jeszcze parę innych rzeczy, na wszelki wypadek.

— Co, miny przeciwpiechotne? — spytałem. — Może miotacz płomieni?

— Urządzenia elektroniczne — odparł. — Najnowocześniejsze. Do inwigilacji. Możemy go namierzyć, znaleźć, podsłuchiwać… dzięki tym cackom z kilometra usłyszymy, jak pierdnie.

Autentycznie chciałem się wczuć w atmosferę chwili, ale strasznie ciężko było okazać zainteresowanie procesem trawiennym Weissa i miałem nadzieję, że nie ma on kluczowego znaczenia dla planu Chutsky’ego. Tak czy owak, wobec całej tej zabawy w Jamesa Bonda czułem się nieswojo. Może źle to o mnie świadczy, ale zacząłem doceniać, jak szczęśliwy dotąd wiodłem żywot. Doskonale sobie radziłem, mając do dyspozycji tylko kilka lśniących ostrzy i swój głód — obywałem się bez nowoczesnych gadżetów i zagmatwanych planów, no i nie musiałem czaić się w zagranicznych pokojach hotelowych, obarczony niepewnością i bronią palną. Po prostu zarzynałem, radośnie, beztrosko, dla relaksu. Jasne, mogło się to wydawać prymitywne, a nawet niechlujne — zwłaszcza w porównaniu z całymi tymi przygotowaniami, wymagającymi nowoczesnego sprzętu i stalowych nerwów — ale przynajmniej była to uczciwa, zdrowa praca. Nie musiałem, jak teraz, czekać, ziać testosteronem i polerować pocisków. Przez Chutsky’ego moje życiowe powołanie traciło cały swój urok.

Mimo to poprosiłem go o pomoc i teraz byłem na nią skazany. Nie miałem więc innego wyjścia, jak tylko zrobić dobrą minę do złej gry i przejść do rzeczy.

— No to świetnie — rzuciłem z zachęcającym uśmiechem, na który sam nie dałem się nabrać. — Kiedy zaczynamy?

Chutsky prychnął i schował pistolety z powrotem do teczki. Podał mi ją, dyndającą na haku.

— Jak przyjedzie — powiedział. — Na razie schowaj to do szafy.

Wziąłem od niego teczkę i zaniosłem ją do szafy. Już miałem otworzyć drzwi, kiedy nagle usłyszałem w oddali słaby szelest skrzydeł i zamarłem. Co się dzieje? — spytałem w duchu. Nastąpiło lekkie, niesłyszalne drgnienie, wzmożenie świadomości, ale nic ponadto.

Wyjąłem więc z teczki mój pożal się Boże pistolet i z palcem na cynglu sięgnąłem do gałki w drzwiach szafy. Otworzyłem je — i przez chwilę mogłem tylko wpatrywać się w nieoświetlone wnętrze i czekać, aż w odpowiedzi ciemność osłoni mnie swoimi skrzydłami. To był niewiarygodny, surrealistyczny obraz jak ze snu — ale tak długo mu się przyglądałem, że w końcu musiałem uwierzyć, że jest prawdziwy.

To był Rogelio, znajomek Chutsky’ego z recepcji, który miał nam powiedzieć, kiedy zjawi się Weiss. Wyglądało jednak na to, że powie nam raczej niewiele, chyba że na seansie spirytystycznym. Ponieważ — jeśli wierzyć pozorom — sądząc po mocno zaciśniętym na szyi pasku, wybałuszonych oczach i wywalonym języku, był definitywnie martwy.

— Co jest, stary? — rzucił Chutsky.

— Weiss chyba już się zameldował — stwierdziłem.

Chutsky podźwignął się z łóżka i podszedł do szafy. Chwilę popatrzył i zaklął:

— Cholera. — Włożył rękę do środka i poszukał u Rogelia pulsu, co wydało mi się raczej zbyteczne, ale zapewne określonych procedur trzeba przestrzegać. Oczywiście, pulsu nie wyczuł i wymamrotał: — Cholera jasna. — Nie bardzo rozumiałem, co da powtórzenie tego samego słowa, ale rzecz jasna to on był ekspertem, więc tylko patrzyłem, jak grzebał w kieszeniach Rogelia. — Jego klucz uniwersalny — powiedział. Schował go do swojej kieszeni. Oprócz tego znalazł zwykłe drobiazgi: klucze, chusteczkę, grzebień, trochę pieniędzy. Przez chwilę uważnie oglądał banknoty. — Kanadyjska dwudziestka — zauważył. — Chyba dostał od kogoś napiwek, nie?

— Myślisz, że od Weissa? — upewniłem się.

Wzruszył ramionami.

— Ilu znasz Kanadyjczyków psychopatów?

Dobre pytanie. Jako że sezon Narodowej Ligi Hokeja skończył się kilka miesięcy wcześniej, do głowy przyszedł mi tylko jeden — Weiss.

Chutsky wyciągnął kopertę z kieszeni marynarki Rogelia.

— O, proszę — powiedział. — Pan B.Weiss, pokój 865. — Podał ją mnie. — Domyślam się, że to kupony na darmowe drinki. Zajrzyj do środka.

Odchyliłem skrzydełko i wyciągnąłem dwa tekturowe prostokąty. I rzeczywiście: dwa drinki gratis w Cabaret Parisien, słynnym hotelowym kabarecie.

— Skąd wiedziałeś? — spytałem.

Chutsky skończył swoje makabryczne przeszukanie i wyprostował się.

— Dałem ciała — stwierdził. — Powiedziałem Rogeliowi, że Weiss ma urodziny, a on postanowił zatroszczyć się o dobrą markę hotelu i może przy okazji wy dębić napiwek. — Uniósł kanadyjski banknot dwudziesto — dolarowy. — To równowartość miesięcznej pensji — wyjaśnił. — Trudno mu się dziwić. — Wzruszył ramionami. — Czyli ja nawaliłem, a on nie żyje. A my siedzimy po tyłki w gównie.

Choć najwyraźniej nie do końca przemyślał tę metaforę, zrozumiałem jej ogólną wymowę. Weiss wiedział, że tu jesteśmy, my nie mieliśmy pojęcia, gdzie on jest i co knuje, no a do tego w naszej szafie tkwił jakże dla nas kłopotliwy trup.

— No dobrze — powiedziałem i tym razem dla odmiany byłem zadowolony, że mogę zdać się na takiego rutyniarza jak Chutsky; zakładając, rzecz jasna, że miał doświadczenie w dawaniu ciała i znajdowaniu uduszonych trupów we własnej szafie. W każdym razie na pewno znał się na tym lepiej niż ja. — To co robimy?