– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? – Spalko lekko przeciągał samo głoski i Chan domyślił się, że pił. O swoim zleceniodawcy wiedział dużo więcej, niż Spalko przypuszczał, jeśli w ogóle coś przypuszczał. Wiedział na przykład, że lubi dobre trunki, papierosy i kobiety – chociaż nie koniecznie w tej kolejności – że pod tym względem ma olbrzymi apetyt.
Gdyby teraz był choć w połowie tak pijany, jak na to wyglądało, Chan miałby nad nim pewną przewagę, co zdarzało się niezmiernie rzadko.
– Akta, które mi pan dał, są fałszywe albo niekompletne.
– Co cię skłoniło do tak pesymistycznego wniosku? – Głos Spalki momentalnie stwardniał, jak zmieniająca się w lód woda. Chan za późno uświadomił sobie, że mówi zbyt agresywnie. Spalko mógł być intelektualistą – może nawet wizjonerem, za którego się niewątpliwie uważał – ale zawsze reagował odruchowo, instynktownie. Dlatego momentalnie
wyrwał się z alkoholowego zamroczenia i na agresję odpowiedział agresją. Miał wybuchowy temperament, co stało w sprzeczności z jego starannie opracowanym wizerunkiem publicznym. Z drugiej strony, pod słodkim jak sacharyna codziennym obliczem ukrywał tak dużo, że nie wiadomo było, jaki jest naprawdę.
– Nietypowe zachowanie Webba – odrzekł spokojnie Chan.
– Coś podobnego… – W głosie Spalki znowu zabrzmiała bełkotliwa nuta rozleniwienia. – Dlaczego "nietypowe"?
– Bo nie pasowało do zachowania profesora college'u.
– Zastanawiam się, dlaczego to takie ważne. Jeszcze go nie zabiłeś?
– Nie, jeszcze nie. – Siedząc w samochodzie, Chan obserwował autobus, który zatrzymał się po drugiej stronie ulicy. Z cichym westchnieniem otworzyły się drzwi i wysiedli pasażerowie: starzec, dwóch nastolatków i matka z małym synkiem.
– Widzę, że zmieniłeś plany, prawda?
– Wiedział pan, że najpierw zechcę się z nim pobawić.
– Oczywiście, pytanie tylko, jak długo?
Rozgrywali słowną partię szachów, ostrożnie, powoli, jednocześnie gorączkowo i Chan mógł się jedynie domyślać jej charakteru. O co chodziło z tym Webbem? Dlaczego Spalko postanowił wrobić go w morderstwo Conklina i Panova? I w ogóle dlaczego kazał ich zabić? Chan nie miał wątpliwości, że to jego dzieło.
– Dopóki nie będę gotowy. Dopóki Webb nie zrozumie, kto na niego poluje.
Śledził wzrokiem matkę. Postawiła chłopczyka na chodniku i gdy ten zrobił kilka kroków, roześmiała się serdecznie. Chan odchylił do tyłu głowę i też się roześmiał, naśladując jej radosny odruch. Wzięła malca za rękę.
– Czyżbyś miał jakieś… wątpliwości?
W tym pytaniu Chan wychwycił lekkie napięcie, coś jakby cień niepewności, i doszedł do wniosku, że Spalko może być zupełnie trzeźwy. Zastanawiał się, czy nie spytać, dlaczego to, czy zabił już Webba, jest takie ważne, ale po namyśle zrezygnował, bojąc się, że pytanie to go zdradzi.
– Nie, żadnych – oparł.
– W głębi duszy jesteśmy tacy sami, Chan, ty i ja. Zapach śmierci rozszerza nam nozdrza.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, pogrążony w zadumie Chan zamknął klapkę telefonu. Wystawił rękę na zewnątrz i przez rozchylone palce patrzył, jak kobieta idzie z synem ulicą. Robiła małe kroki, próbując dostosować ich długość do chwiejnych kroków malca.
Spalko kłamie, tyle wiedział na pewno. Tak samo jak on okłamywał jego. Na chwilę oczy zaszły mu mgłą i znowu znalazł się w dżungli. Przez ponad rok mieszkał u wietnamskiego przemytnika broni, związany, zamknięty w budzie jak wściekły pies, bity i głodzony. Po trzeciej próbie ucieczki wiedział już, co zrobić, i szpadlem, którego używał do kopania latryn, rozbił głowę nieprzytomnego przemytnika na krwawą miazgę. Przez dziesięć dni żył, jak się dało, a potem przygarnął go amerykański misjonarz Richard Wick. Wykąpał go, dał mu jedzenie, ubranie i czyste łóżko. W zamian za to on musiał uczyć się angielskiego. Gdy już umiał czytać, misjonarz dał mu Biblię i kazał nauczyć się jej na pamięć. Po jakimś czasie Chan zrozumiał, że według Wicka był na dobrej drodze nie do zbawienia, tylko do ucywilizowania. Parę razy próbował wyjaśnić mu, na czym polega buddyzm, ale był zbyt młody i nie potrafił ująć w słowa rzeczy, których nauczono go we wczesnym dzieciństwie. Zresztą Wieka to nie interesowało. Nie interesowała go żadna religia, która nie uznawała Boga i Jezusa Zbawiciela.
Gwałtownie skupił wzrok. Matka z dzieckiem przechodziła przed restauracją z chromowaną fasadą i wielką neonową filiżanką na dachu, przez błyszczącą w słońcu samochodową szybę zobaczył człowieka, którego znał jako Davida Webba. Musiał oddać mu sprawiedliwość: uciekając z domu Conklina, Webb dał mu niezły wycisk. Wiedział, że ktoś ich obserwuje; widział mężczyznę na drodze biegnącej szczytem skalnego grzbietu. Zanim dotarł tam po ucieczce ze sprytnie zastawionej sieci, mężczyzna zdążył już odjechać, ale on przez silną lornetkę wypatrzył Webba i śledził go aż do szosy, do chwili, gdy ten złapał okazję. Obserwował go, wiedząc to, co od dawna wiedział Spalko: że Webb jest bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem. Ktoś taki jak on nie bał się wejść do restauracji i jako jedyny biały wśród czarnych zjeść tam śniadanie. Robił wrażenie samotnego, choć nie wiedzieć czemu Chan wyczuwał, że samotność jest mu obca. Przeniósł wzrok na matkę z dzieckiem. Doszedł go ich śmiech, nierzeczywisty jak sen.
Do Lincoln Fine Tailors w Alexandrii przyjechał piąć po dziewiątej. Zakład wyglądał jak wszystkie inne prywatne zakłady na starówce, to znaczy miał kolonialną fasadę. Wszedł na ceglany chodnik i pchnął drzwi. Część zakładu dostępna dla klientów była podzielona na pół przez sięgającą do pasa ladę po lewej i stoły do krojenia materiału po prawej stronie. Maszyny do szycia turkotały parę kroków za ladą i gdy wszedł, siedzące przy nich trzy Latynoski nawet nie podniosły głów. Stojący między maszynami chudy mężczyzna w koszuli i rozpiętej kamizelce w paski patrzył na coś ze zmarszczonymi brwiami. Miał wysokie czoło, jasnobrązową grzywkę, obwisłe policzki, mętne oczy, okulary na czubku głowy i orli nos, którego grzbiet co chwilę ściskał. Na otwierające się drzwi nie zwrócił uwagi, ale gdy Bourne podszedł do lady, spojrzał na niego wyczekująco i spytał:
– Czym mogę służyć?
– Pan Leonard Fine? Widziałem pańskie nazwisko na szyldzie.
– Tak, to ja.
– Przysyła mnie Alex.
Krawiec zamrugał.
– Kto?
– Alex Conklin – powtórzył Bourne. – Nazywam się Jason Bourne. – Rozejrzał się wokoło. Nikt na nich nie patrzył. Od ciągłego turkotu maszyn powietrze iskrzyło i musowało.
Fine powoli opuścił okulary na wąski grzbiet nosa. Przyglądał się Bourne'owi długo i w napięciu.
– Jestem jego przyjacielem – dodał Bourne, wyczuwając, że musi zachęcić go do rozmowy.
– Conklin? Nie mam tu nic dla żadnego Conklina.
– Bo nie zostawił tu chyba żadnego ubrania.
Fine znów ścisnął sobie nos.
– Powiada pan, że to pański przyjaciel?
– Od wielu lat.
Fine bez słowa otworzył drzwiczki w kontuarze.
– Porozmawiajmy u mnie – rzucił i weszli do brudnego korytarza, cuchnącego klejonką i krochmalem.
W biurze, a raczej ciasnej pakamerze z dziurawym, porysowanym linoleum, z nagimi rurami biegnącymi od podłogi aż po sufit, zniszczonym metalowym biurkiem, fotelem obrotowym, dwiema tanimi metalowymi szafkami na akta i stertami kartonów pod ścianą, unosił się silny zapach pleśni. Za biurkiem było małe kwadratowe okno, zarośnięte brudem.
Fine otworzył szufladę.
– Napije się pan?
– Chyba trochę za wcześnie, nie sądzi pan?
– Taaa… – mruknął krawiec. – Ma pan rację. – Wyjął z szuflady pistolet i wycelował Bourne'owi w brzuch. – Ta kula pana nie zabije, ale Wykrwawi się pan na śmierć, żałując, że nie zdechł pan od razu.