– Ja pierdolę. Znowu ktoś siedzi ci na dupie? – Wulgaryzmy i przekleństwa w wykonaniu człowieka kulturalnego i wykształconego brzmiały bardzo ciekawie.
– Siedział, dopóki go nie zgubiłem.
Bourne wyszedł z toalety i wrócił na salę, lustrując wzrokiem każdą twarz. Na stole czekała kanapka, ale kawa zdążyła już wystygnąć. Poprosił kelnerkę, żeby podała mu nową, i gdy odeszła, ponownie przytknął telefon do ucha.
– Posłuchaj – rzucił cicho. – Potrzebuję tego co zwykle, paszportu i soczewek kontaktowych; receptę masz. I to szybko, na wczoraj.
– Narodowość?
– Pozostańmy przy amerykańskiej.
– Jasne, kapuję. Nie będą się tego spodziewali.
– Powiedzmy. Aha, paszport na nazwisko Alexander Conklin. Deron cicho zagwizdał.
– Jak chcesz, twoja wola. Daj mi dwie godziny.
– A mam jakiś wybór?
Deron zachichotał, krótko i dziwnie, jak to on.
– Pewnie, mógłbyś odejść z pustymi rękami. Mam twoje zdjęcia. Które chcesz?
Bourne powiedział mu które.
– Na pewno? – spytał Deron. – Jesteś na nim prawie łysy, zupełnie niepodobny do siebie.
– Przebiorę się i będę podobny. Agencja wciągnęła mnie na listę ludzi do skasowania.
– Pewnie jesteś na pierwszym miejscu. Gdzie się spotkamy? Bourne podał mu namiary.
– Dobra, posłuchaj. – Deronowi nagle spoważniał głos. – Musiało ci być ciężko. Widziałeś ich, tak?
Bourne patrzył na talerz. Po co zamawiał kanapkę? Pomidory jak krwawa masa.
– Tak, obu. – Gdyby mógł cofnąć czas i ich ożywić! To by dopiero była sztuczka. Ale przeszłość pozostała przeszłością, z każdym dniem coraz bardziej odległą i zamgloną.
– To nie Butch Cassidy
Deron ciężko westchnął. Bourne nie odpowiedział.
– Ja też ich znałem.
– Wiem, to ja was sobie przedstawiłem. – Zamknął klapkę telefonu.
Siedział i myślał. Coś nie dawało mu spokoju. Gdy wychodził z toalety, w głowie rozdzwoniły mu się dzwonki alarmowe, ale rozmowa z Deronem trochę go rozproszyła i nie zwrócił na to uwagi. Dlaczego? Co to było? Jeszcze raz powiódł wzrokiem po sali, powoli i metodycznie. I nagle… Tak, to musiało być to: kulejący brodacz w zamszowej kurtce zniknął. Może już skończył jeść? Z drugiej strony, widząc go w toalecie, Bourne poczuł się bardzo nieswojo. Facet miał w sobie coś takiego, że…
Rzucił na stół pieniądze i ruszył w stronę drzwi. Dwa wychodzące na ulicę okna rozdzielała szeroka mahoniowa kolumna. Stanął za nią i wyjrzał. Najpierw przechodnie: każdy, kto szedł nienaturalnie powolnym krokiem, kto włóczył się bez celu, czytał gazetę, stał za długo przed wystawą sklepową po drugiej stronie ulicy, dyskretnie obserwując w oknie wejście do restauracji. Nie zauważył niczego podejrzanego, ale… W parkujących przy krawężniku samochodach siedziały trzy osoby, kobieta i dwaj mężczyźni. Nie widział ich twarzy. Inni mogli czekać w samochodach stojących z boku, poza zasięgiem jego wzroku.
Bez namysłu wyszedł na ulicę. Było już przedpołudnie i tłum trochę zgęstniał, co mu odpowiadało. Przez dwadzieścia minut obserwował najbliższą okolicę, sprawdzając drzwi, bramy, witryny sklepowe, przechodniów, pojazdy, okna i dachy. Upewniwszy się, że nie czekają tam ludzie z firmy, wszedł do sklepu monopolowego po drugiej stronie ulicy i poprosił o butelkę speyside, jednosłodowej whisky, ulubionego trunku Conklina. Gdy sprzedawca po nią poszedł, spojrzał w okno. Restauracja i samochody parkujące po lewej i prawej stronie drzwi. W samochodach nikogo. Jeden z mężczyzn, z wozu stojącego tuż przed drzwiami, wszedł do apteki. Ani nie kulał, ani nie miał brody.
Do spotkania z Deronem zostały mu dwie godziny i chciał je dobrze wykorzystać. Znowu powróciło wspomnienie, na wpół zamazana twarz z paryskiego gabinetu, głos, wszystko to, co pochłonięty ostatnimi wydarzeniami umysł zepchnął w najciemniejsze zakamarki. Według Mo Pa- nova stymulacja pamięci wymagała bodźca, w tym przypadku zapachu szkockiej. Miał nadzieję, że tym sposobem przypomni sobie, kim ten człowiek jest i dlaczego w ogóle o nim pomyślał. Dlatego że powąchał szklankę po whisky w domu Aleksa? A może z zupełnie innego powodu?
Zapłacił kartą kredytową – uznał, że w monopolowym może, nikt jej tu raczej nie namierzy – i wyszedł. Minął samochód z kobietą w środku i małym dzieckiem na fotelu pasażera. Ponieważ firma nigdy nie zatrudniała dzieci jako obserwatorów, pozostał mu tylko mężczyzna w drugim samochodzie. Zawrócił i ruszył przed siebie, nie oglądając się przez ramię ani nie stosując żadnych technik mających na celu zgubienie ewentualnego obserwatora. Jednocześnie cały czas śledził wzrokiem wszystkie mijane po drodze samochody.
Dziesięć minut później wszedł do parku. Usiadł na żelaznej ławce i przez chwilę patrzył na gołębie, które nadlatywały i odlatywały, zataczając kręgi na błękitnym niebie. Sąsiednie ławki były prawie puste. Do parku wszedł starzec; miał papierową torbę z okruszkami, zmiętą i pomarszczoną jak jego twarz. Gołębie chyba na niego czekały, bo natychmiast wylądowały i zaczęły krążyć wokół jego stóp, gruchając i opychając się poczęstunkiem.
Bourne otworzył butelkę. Elegancki, aromatyczny zapach… Momentalnie mignęła mu przed oczami twarz Aleksa, ściekająca na podłogę krew. Łagodnie, niemal z nabożną czcią odsunął obraz na bok i wypił maleńki łyk whisky, rozprowadzając ją językiem po podniebieniu, czując, jak paruje, jak pobudza ulotną pamięć. Widok na Pola Elizejskie. Kryształowa szklanka w ręku. Kolejny łyk – tu w parko r. i podniósł szklankę do ust tam, w Paryżu. Ten głos. Znowu ten egzaltowany głos. I gabinet. Musiał tam wrócić, musiał cofnąć się w czasie.
I wtedy po raz pierwszy ujrzał luksusowe wnętrze, kremowy sufit w jaskrawym blasku dnia, lśniące ciemnozielone ściany, obraz Raoula Dufy'ego, elegancki jeździec na koniu w Lasku Bulońskim. Dalej, powtarzał sobie w duchu. Dalej! Wzorzysty dywan, dwa wyściełane krzesła, ciężkie, błyszczące biurko w stylu Ludwika XIV, a za biurkiem uśmiechnięty przystojny mężczyzna o mądrych oczach, długim galijskim nosie i przedwcześnie posiwiałych włosach. Jacques Robbinet, francuski minister kultury.
Tak! To jest to! Skąd go znał, jak zostali przyjaciółmi i w pewnym sensie współpracownikami, tego jeszcze nie wiedział, ule wiedział przynajmniej, że ma tam sojusznika, kogoś, na kogo mógł i może liczyć. Uradowany postawił butelkę pod ławkę – podarunek dla tego włóczęgi, który zauważy ją pierwszy – i dyskretnie się rozejrzał. Starzec zniknął, zniknęły też prawie wszystkie gołębie; zostało tylko kilku największych, z napuszoną piersią, krążyły wokoło, dziobiąc okruszki i broniąc swego terytorium. Na pobliskiej ławce całująca się paru; sprośnie pokrzykując, przebiegło obok nich trzech wyrostków z wielkim radiomagnetofonem. Zmysły miał wyostrzone jak nigdy dotąd. Coś było nie tak. Coś mu nie pasowało, tylko jeszcze nie wiedział co.
Zdawał sobie sprawę, że zbliża się pora spotkaniu z Deronem, że zaraz będzie musiał odejść, jednak instynkt mówił mu, że nie może, że najpierw musi sprawdzić, co to takiego. Kulawy brodacz? Nie, tu go nie było, ale… Na ławce po przekątnej siedział mężczyzna ze złożonymi rękami i łokciami na kolanach. Obserwował młodego chłopca, któremu ojciec właśnie dał loda w wafelku. Bourne'a zainteresowało to, że był w krótkiej, zamszowej kurtce i czarnych spodniach. Włosy miał czarne, nie siwe, poza tym nie miał brody i sądząc po ustawieniu zgiętych nóg, na pewno nie kulał.