Ktoś za nim krzyknął. Jason szedł dalej, jakby tego nie słyszał. Zawyły syreny. Spojrzał na zegarek. Policja stołeczna, Burton Philips i jego chłopcy. W samą porę. Znowu czyjś krzyk, tym razem bardziej stanowczy i rozkazujący. Zaraz potem kilka podniesionych, chrapliwych głosów i wiązanka przekleństw: kłótnia.
Zerknął przez ramię i zobaczył detektywa o pochylonych ramionach z rewolwerem w dłoni. Tuż za nim biegł srebrzystowłosy, potężnie zbudowany Philips z pociemniałą z gniewu twarzą. Jak każdemu dygnitarzowi, towarzyszyło mu dwóch osiłków, którzy łypali spode łba na wszystko i wszystkich. Ręce trzymali na kaburach, gotowi roznieść w pył każdego, kto ośmieli się sprzeciwić rozkazom szefa.
– Pan dowodzi tymi ze stanówki?! – zawołał Philips.
– Z wirgińskiej policji stanowej, tak – odparł detektyw, marszcząc brwi na widok mundurów policji stołecznej. – Co wy tu, do diabła, robicie? Wchodzicie mi w paradę!
– My wam?! – Philips omal nie dostał apopleksji. – Zjeżdżaj stąd, wieśniaku pierdolony, ale już!
Ze szczurzej twarzy detektywa odpłynęła krew.
– Jak mnie nazwałeś? Jak mnie nazwałeś?
Bourne ruszył dalej. Park odpadał; zauważono go i musiał teraz poszukać innego sposobu ucieczki. Dotarł do końca budynku i szedł wzdłuż rzędu stojących tam ciężarówek, dopóki nie znalazł takiej, którą już rozładowano. Wsiadł do szoferki i przekręcił tkwiący w stacyjce kluczyk. Ryknął silnik, wóz ruszył.
– Hej! A ty dokąd?
Kierowca, olbrzym o szyi jak trzy dębowe pniaki i takich samych ramionach, wskoczył na stopień, otworzył drzwiczki, sięgnął na półkę i chwycił dubeltówkę z obciętą lufą. Bourne grzmotnął go pięścią w nasadę nosa. Buchnęła krew, oczy olbrzyma zaszły mgłą, dubeltówka wypadła mu z ręki.
– Przepraszam, staruszku. – Jason przyłożył mu jeszcze raz i wielki jak wół kierowca stracił przytomność. Bourne wciągnął go za pasek na fotel pasażera, zatrzasnął drzwiczki i wrzucił jedynkę.
W tym samym momencie zauważył, że na scenę wydarzeń wkroczy ktoś nowy. Kłócących się policjantów próbował rozdzielić trzydziestokilkuletni mężczyzna. Bourne znał go: Martin Lindros, zastępca dyrektora CIA. A więc to on. To on na niego polował z upoważnienia Starego. Kiepsko. Bardzo kiepsko. Alex twierdził, że Lindros jest wyjątkowo bystry. Niełatwo go będzie przechytrzyć, czego najlepszym dowodem była sieć, którą umiejętnie zarzucił na starówce.
Ale teraz rzecz była bezprzedmiotowa, bo Lindros zauważył wyjeżdżającą z parkingu ciężarówkę i machał do niego ręką.
– Stać! – krzyczał. – Stać!
Bourne wcisnął pedał gazu. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na bezpośrednią konfrontację. Nie z nim. Lindros był doświadczonym agentem i mógłby go rozpoznać mimo przebrania.
Lindros dobył broni. Wrzeszcząc i wymachując rękami, biegł w stronę stalowej bramy, którą Bourne musiał przejechać.
Wypełniając jego rozkazy, dwóch policjantów ze stanówki pospiesznie ją zamykało, a ulicą pędził samochód, który przebiwszy się przez blokadę na New York Avenue, wyraźnie chciał przeciąć mu drogę.
Bourne wcisnął pedał jeszcze mocniej i jak ranne zwierzę ciężarówka szarpnęła do przodu. Policjanci odskoczyli na bok. W ostatniej chwili, bo ułamek sekundy później maszyna grzmotnęła w bramę i wyrwała ją z zawiasów, tak że skrzydła poszybowały w górę i spadły z hukiem na chodnik. Jason zmienił bieg, ostro skręcił w prawo i zwiększył prędkość.
Zerknął w wielkie lusterko wsteczne. Jadący za nim samochód zwolnił. Otworzyły się drzwiczki od strony pasażera, Lindros wskoczył do środka i wóz pomknął przed siebie jak rakieta, bez trudu doganiając ciężarówkę. Bourne wiedział, że im nie ucieknie tym powolnym wozem, ale choć masa ciężarówki uniemożliwiała osiągnięcie dużej prędkości, sam wóz miał wiele innych zalet.
Policjanci bez ostrzeżenia przyspieszyli i jechali teraz po jego lewej stronie. Jason zobaczył Lindrosa. Skupiony, z zaciśniętymi ustami, mierzył do niego z pistoletu, który ściskał jedną ręką i przytrzymywał drugą. W przeciwieństwie do aktorów filmowych, umiał strzelać z szybko jadącego pojazdu.
Już miał pociągnąć za spust, gdy Bourne gwałtownie skręcił w lewo. Huknęło, metal zazgrzytał o metal i Lindros zgiął rękę. Ich kierowca próbował zapanować nad samochodem, żeby nie wpaść na wozy parkujące przy krawężniku.
Chwilę później udało mu się wyrównać i Lindros otworzył ogień. Strzelał z niewygodnego kąta i bardzo nim rzucało, mimo to Jason musiał skręcić w prawo. Jedna z kul roztrzaskała boczną szybę, dwie inne przebiły siedzenie i utkwiły w boku nieprzytomnego kierowcy.
– Niech cię szlag, Lindros – mruknął Bourne. Sytuacja była niebezpieczna, ale nie chciał mieć na rękach krwi Bogu ducha winnego człowieka. Pędził na zachód: szpital Waszyngtona przy Dwudziestej Trzeciej ulicy był już niedaleko. Skręt w prawo, potem w lewo, w K Street. Wcisnął klakson. Kierowca na Osiemnastej pewnie zasnął za kierownicą, bo przegapił ostrzeżenie i jego wóz wbił się w prawą burtę ciężarówki. Gwałtowne szarpnięcie, ciężarówka niebezpiecznie zarzuciła. Bourne wyrównał, wrócił na środek jezdni i popędził dalej. Lindros siedział mu na ogonie – nie mógł go teraz wyprzedzić, bo rozdzielona pasem zieleni K Street była za wąska.
Skrzyżowanie z Dwudziestą; Bourne już widział wjazd do tunelu pod rondem Waszyngtona… Szpital był ulicę dalej. Zerknął w lusterko – samochód Lindrosa zniknął. Dwudziesta Druga ulica. Właśnie miał skręcić, gdy zobaczył, że pędzą nią tamci, dostrzegł wychylonego z okna Lindrosa, który strzelał do niego metodycznie i celnie.
Wdepnął pedał gazu. Nie miał wyboru, musiał przejechać pod rondem i dotrzeć do szpitala z innej strony. Kilkadziesiąt metrów przed zjazdem do tunelu spostrzegł jednak, że coś jest nie tak. Tunel pod rondem był zupełnie ciemny, jakby go zaślepiono. Mogło to oznaczać tylko jedno: po drugiej stronie ustawiono blokadę, gęsty rząd dużych pojazdów w poprzek jezdni.
Wjechał do tunelu pełną prędkością, zredukował bieg i gdy pochłonęła go ciemność, mocno wcisnął pedał hamulca. Przeraźliwy pisk opon odbił się echem od kamienia i betonu. Jason szarpnął kierownicą w lewo. Z trzaskiem, zgrzytem i ogłuszającym piskiem ciężarówka uderzyła w barierka i znieruchomiała pod kątem prostym do ściany tunelu. W tej samej chwili Bourne wyskoczył z szoferki i kryjąc się za ostatnim samochodem, który zdążył tamtędy przejechać, popędził do betonowej ściany. Samochód zwolnił, kierowca chciał przyjrzeć się wypadkowi i przyspieszył, gdy nadjechały radiowozy. Ciężarówka blokowała obie jezdnie K Street. Jason dopadł wmurowanej w ścianę stalowej drabinki – używała jej obsługa techniczna tunelu – i zaczął wspinać się po szczeblach. Zapłonęły policyjne reflektory. Bourne odwrócił głowę, zamknął oczy i przyspieszył. Kilka sekund później, gdy reflektory oświetliły ciężarówkę i jezdnię, i gdy był już prawie pod stropem, dostrzegł Lindrosa z walkie- talkie w ręku. W tej samej chwili buchnął snop światła z przeciwnego kierunku: wzięli ciężarówkę w kleszcze. Z obu stron nadbiegali policjanci z bronią gotową do strzału.
– Ktoś jest w szoferce – zameldował jeden z agentów, podchodząc bliżej. – Ranny, mocno krwawi.
W krąg światła wpadł spięty Lindros.
– To Bourne?
Jason dotarł do włazu w stropie. Trzasnął ryglem, pchnął klapę, wystawił głowę i zobaczył drzewa zdobiące rondo Waszyngtona. Wokół niego, w niekończącej się kawalkadzie zamazanego ruchu, pędziły samochody.