Выбрать главу

– Może pan wejść – zagruchała słodko asystentka. – Właśnie skończyła rozmawiać z prezydentem.

Ta zdzira nie przepuści żadnej okazji, pomyślał dyrektor. Musi, po prostu musi mi pokazać, kto tu rządzi.

Roberta Alonzo- Ortiz okopała się za biurkiem, olbrzymim antycznym grzmotem, który przywiozła tu na własny koszt. Stary uważał, że jest absurdalnie wielkie, zwłaszcza że nie było na nim nic oprócz brązowego kompletu na pióra, który dostała od prezydenta w dniu nominacji. Nie ufał ludziom, którzy mieli czyste biurka. Za biurkiem był stojak, a w stojaku – jakżeby inaczej? – amerykańska flaga i flaga z prezydenckim orłem. Między flagami znajdowało się okno z widokiem na Park Lafayette'a. Przed biurkiem stały dwa wyściełane krzesła z wysokim oparciem. Stary posłał w ich stronę tęskne spojrzenie.

Doradczyni tryskała energią. Miała na sobie granatowy kostium i białą jedwabną bluzkę, a w uszach złote klipsy z amerykańską flagą.

– Właśnie rozmawiałam z prezydentem – zaczęła bez wstępów. Nie powiedziała nawet: "Dzień dobry" czy "Zechce pan usiąść".

– Wiem. Pani asystentka mi mówiła.

Pani Alonzo- Ortiz łypnęła na niego spode łba. Nie znosiła, kiedy jej przerywano.

– Rozmawialiśmy o panu.

Dyrektor poczerwieniał z gniewu, chociaż bardzo tego nie chciał.

– W takim razie powinienem chyba przy tym być.

– Owszem, nie byłoby to niestosowne – odparła doradczyni i żeby nie zdążył odpowiedzieć na ten słowny policzek, dodała szybko: – Do otwarcia szczytu w Reykjaviku zostało pięć dni. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik, dlatego boli mnie, że po raz kolejny muszę powtórzyć, iż stąpamy po wyjątkowo cienkim lodzie. Szczyt musi przebiec spokojnie, bez najmniejszych zakłóceń, a już na pewno nie może go zakłócić obłąkany morderca z CIA. Prezydent chce, żeby spotkanie w Reykjaviku zakończyło się pełnym sukcesem. Zamierza wykorzystać ten sukces w kampanii wyborczej, licząc na reelekcję. Co więcej, ma nadzieję, że szczyt w Reykjaviku będzie jego spuścizną. – Położyła ręce na błyszczącym blacie. – Powiem bez ogródek: ten szczyt jest moim absolutnym priorytetem. Jeśli wszystko się uda, będą nas podziwiać przyszłe pokolenia.

Gadała, a Stary wciąż stał, bo nie poprosiła go, żeby usiadł. Reprymenda miała oczywisty podtekst i była tym bardziej poniżająca. Pogróżki, zwłaszcza te zawoalowane, miał gdzieś. Ale czuł się jak uczniak, któremu za karę kazano zostać po lekcjach w szkole.

– Musiałam go zawiadomić o nieudanej akcji pod rondem Waszyngtona. – Powiedziała to tak, jakby dyrektor kazał jej wylać kubeł gówna w Gabinecie Owalnym. – Każda porażka ma swoje konsekwencje. Tej musi pan wbić kołek w serce, żeby można było jak najszybciej o niej zapomnieć. Rozumie pan?

– Doskonale.

– A pamięć jeszcze nigdy mnie nie zawiodła…

Stary czuł, że na skroni pulsuje mu żyłka. Miał ochotę przygrzmocić babie.

Powiedziałem, że rozumiem.

Przez chwilę taksowała go wzrokiem, jakby zastanawiała się, czy można mu zaufać. W końcu spytała:

– Gdzie jest Jason Bourne?

– Uciekł z kraju. – Dyrektor zacisnął pięści tak mocno, że zbielały mu kłykcie. Nie mógł, po prostu nie mógł jej powiedzieć, że Bourne zniknął, nic przeszłoby mu to przez gardło. Ale gdy tylko zobaczył jej minę, zrozumiał, że popełnił błąd.

– Uciekł? – powtórzyła. – Dokąd?

Stary milczał.

– Rozumiem. Jeśli ten człowiek pojawi się w Reykjaviku albo gdzieś w pobliżu…

– W Reykjaviku? Po co miałby tam jechać?

– Nie wiem. Jest obłąkany. Już pan o tym zapomniał? To odszczepieniec i buntownik. Dobrze wie, że gdyby udało mu się tam dotrzeć mimo ścisłych środków bezpieczeństwa, Stany Zjednoczone skompromitowałyby się jak nigdy dotąd. – Trzęsła nią furia i pierwszy raz w życiu Stary zaczynał się jej bać. – Bourne ma umrzeć – dodała twardym jak stal głosem. – Czy to jasne?

– Absolutnie. – Dyrektor był zły. – Zabił dwóch ludzi, w tym mojego starego przyjaciela.

Doradczyni wstała i wyszła zza biurka.

– Chce tego sam prezydent. Zbuntowany agent, a – nie oszukujmy się – zwłaszcza Bourne, to koszmar koszmarów. Ten człowiek musi zginąć. Czy wyrażam się jasno?

Stary kiwnął głową.

– Proszę mi wierzyć, on już nie żyje – odrzekł. – Zniknął, jakby nigdy się nie narodził.

– Bóg wszystko słyszy. A prezydent widzi. – Pani Alonzo- Ortiz zakończyła audiencję nagle i arogancko, tak jak ją zaczęła.

Poranne niebo było zachmurzone, padał smętny kapuśniaczek. Paryż, miasto świateł, nie wyglądał najlepiej w deszczu. Mansardowe dachy były szare i zamazane, a zwykle wesołe i rojne kafejki posępne i opustoszałe. Choć przytłumione, życie toczyło się dalej, lecz samo miasto w niczym nie przypominało słonecznej metropolii, gdzie niemal na każdym rogu rozbrzmiewa gwar rozmów i śmiechy.

Bourne, wyczerpany fizycznie i psychicznie, prawie przez cały lot leżał zwinięty w kłębek. Spał. Sen, choć często przerywany mrocznymi koszmarami, przyniósł mu tak potrzebne wytchnienie i złagodził ból, który dręczył go przez pierwszą godzinę po starcie. Budził się, zmarznięty i zesztywniały, myśląc o posążku Buddy na szyi Chana. Zdawało się, że Budda z niego drwi, uśmiecha się szyderczo, jakby ukrywał przed nim jakąś tajemnicę. Wiedział, że jest wiele takich posążków – w sklepie, w którym wybierali go z Dao, było ich co najmniej kilkanaście! Wiedział też, że nosi je wielu Azjatów, na szczęście i dla ochrony.

Oczami wyobraźni znowu ujrzał twarz Chana, na której malował się wyraz wyczekiwania i nienawiści, znowu usłyszał jego głos. "Wiesz, co to jest, prawda?" I pełne pasji: "Ten Budda jest mój. Rozumiesz? Mój!" Nie, to niemożliwe, myślał. Chan nie jest Joshua. Jest inteligentny, tak, lecz okrutny: to wielokrotny morderca. Nie może być moim synem.

Mimo silnych bocznych wiatrów nad wschodnim wybrzeżem Stanów samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku Charles'a de Gaulle'a mniej więcej o czasie. Bourne miał ochotę uciec z ładowni, gdy jeszcze kołowali, ale się powstrzymał.

Coś za nimi lądowało. Gdyby wyskoczył już teraz, byłby jak na widelcu i zauważono by go w miejscu, gdzie nie powinien przebywać nawet personel naziemny. Dlatego cierpliwie zaczekał, aż maszyna podkołuje bliżej terminalu.

Kiedy zwolniła, uznał, że już pora; silniki wciąż pracowały, wciąż byli w ruchu i wiedział, że teraz nie podejdzie do niej żaden mechanik. Otworzył luk i wyskoczył na asfalt w chwili, gdy tuż obok powolutku przejeżdżała cysterna. Stanął na tylnym stopniu i natychmiast go zemdliło, bo odór lotniczego paliwa obudził wspomnienie niespodziewanego ataku Chana. Zeskoczył na ziemię szybko, lecz bez pośpiechu i ruszył w stronę terminalu.

W przejściu zderzył się z bagażowym. Przytknął rękę do czoła, przeprosił go wylewnie po francusku, skarżąc się na migrenę, skręcił za róg korytarza i skradzionym bagażowemu identyfikatorem otworzył dwoje drzwi do hali głównej, która – ku jego konsternacji – okazała się zwykłym, trochę tylko przerobionym hangarem. Kręciło się tam kilka osób, ale udało mu się przynajmniej ominąć odprawę celną i paszportową.