Przy pierwszej okazji wrzucił identyfikator do kosza na śmieci; bagażowy zameldował już pewnie o jego utracie i Jason nie chciał, żeby złapano go z dowodem rzeczowym w ręku. Stanął pod wielkim zegarem i przestawił godzinę. W Paryżu było po szóstej. Potem zadzwonił do Robbineta i powiedział mu, gdzie jest.
Minister był nieco zaskoczony.
– Przyleciałeś czarterem? – spytał.
– Nie, transportowcem.
– Bon, to by wyjaśniało, dlaczego jesteś w starym terminalu numer trzy. Pewnie skierowano was tam z Orly. Nigdzie się nie ruszaj, zaraz przyjadę. – Robbinet zachichotał. – Tymczasem witaj w Paryżu, mon ami. Niechaj ci, co cię ścigają, mają pecha. Niechaj ogarnie ich zamęt i konfuzja.
Bourne poszedł się umyć. W toalecie spojrzał w lustro i zobaczył wymizerowaną twarz, udręczone oczy i zakrwawioną szyję człowieka, którego ledwo rozpoznał. Oblał wodą głowę, zmywając pot, brud i resztki makijażu; wilgotnym papierowym ręcznikiem przetarł ranę na szyi. Mu- 3 siał jak najszybciej postarać się o antybiotyk w kremie.
Czuł gulę w żołądku i chociaż nie był głodny, wiedział, że powinien coś zjeść. Co jakiś czas pojawiał mu się w ustach smak paliwa przywołujący mdłości tak silne, że Bourne'owi do oczu napływały łzy. Żeby o tym nie myśleć, przez pięć minut rozciągał się i przez pięć kolejnych gimnastykował, rozprostowując zesztywniałe ręce i nogi. Bolały go wszystkie mięśnie, lecz nie zwracał na to uwagi. Koncentrował się na oddechu, równym i głębokim.
Gdy wyszedł z toalety, Robbinet już czekał, wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, w ciemnym garniturze w jodełką, błyszczących butach z naszywanymi noskami i stylowym tweedowym płaszczu. Trochę się postarzał i posiwiał, ale poza tym dokładnie odpowiadał Robbinetowi z okruchów pamięci Bourne'a.
Natychmiast go zauważył i uśmiechnął się szeroko, lecz zamiast do niego podejść, dyskretnym ruchem głowy wskazał w prawo. Bourne spojrzał w tamtą stronę i od razu zrozumiał. Do hangaru weszło kilku funkcjonariuszy Police Nationale – przesłuchiwali personel, bez wątpienia szukając człowieka, który ukradł bagażowemu identyfikator. Jason ruszył przed siebie swobodnym, naturalnym krokiem. Był już niemal w drzwiach, gdy zauważył dwóch policjantów, którzy z przewieszonymi przez pierś pistoletami maszynowymi uważnie przypatrywali się twarzom wchodzących i wychodzących z terminalu ludzi.
Jacques też ich zobaczył. Zmarszczywszy czoło, szybko wyprzedził Bourne'a i zajął ich rozmową. Gdy się przedstawił, powiedzieli mu, że są na akcji, szukają podejrzanego domniemanego terrorysty – który ukradł bagażowemu identyfikator. Pokazali mu jego zdjęcie.
Nie, minister go nie widział. Nie widział, lecz nagle przybrał zalękniony wyraz twarzy. Może – czy to w ogóle możliwe? – ten terrorysta poluje na niego. Czy byliby tak uprzejmi i odprowadzili go do samochodu?
Gdy tylko się oddalili, Jason szybko wyszedł na spowity szarą mgiełką parking. Zobaczył, jak policjanci podchodzą z Robbinetem do jego peugeota, i skręcił w przeciwną stronę. Jacques wsiadł do samochodu, posłał mu ukradkowe spojrzenie i podziękował policjantom, którzy zawrócili do drzwi terminalu.
Robbinet zatoczył łuk i skręcił w kierunku wyjazdu. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku tamtych, zwolnił i opuścił boczną szybę.
– Niewiele brakowało, mon ami.
Jason chciał wsiąść, ale Jacques pokręcił głową.
– Postawili na nogi całe lotnisko, na pewno jest ich więcej. – Pociągnął za dźwignię i otworzył bagażnik. – Wskakuj. Niezbyt tam wygodnie, ale bezpieczniej niż tu.
Bez słowa sprzeciwu Bourne wszedł do bagażnika, zatrzasnął klapę i pojechali. Jacques miał rację; zanim opuścili teren lotniska, musieli zaliczyć blokadę obsadzoną przez funkcjonariuszy Police Nationale i drugą, gdzie czuwali agenci Quai d'Orsay, francuskiego odpowiednika CIA. Robbinet był ministrem, więc nie mieli żadnych kłopotów, ale dwa razy pokazywano mu zdjęcie Bourne'a i pytano, czy go nie widział.
Skręcili na Al i dziesięć minut później przystanęli w zatoczce. Jason przesiadł się na przedni fotel, Jacques dodał gazu i ruszyli na północ.
– To on! – Bagażowy postukał palcem w zdjęcie. – To on ukradł mi identyfikator.
– Jest pan tego pewien, monsieur? Niech pan dobrze się przyjrzy. – Inspektor Alain Savoy podsunął bagażowemu zdjęcie pod nos. Byli w betonowym pomieszczeniu, w terminalu numer trzy, gdzie Savoy postanowił założyć tymczasową kwaterę główną. Miejsce wybrał paskudne, bo cuchnęło tam pleśnią i środkami dezynfekcyjnymi. Wydawało mu się, że zawsze bywał w takich miejscach.
– Tak – powiedział bagażowy. – Wpadł na mnie, mruknął, że boli go głowa. Dziesięć minut później, kiedy chciałem otworzyć drzwi, identyfikatora już nie było. To on mi go ukradł.
– Tak, wiemy – przerwał mu Savoy. – Od chwili zaginięcia system monitoringu wykrył go w dwóch miejscach. – Oddał bagażowemu identyfikator. Savoy nie grzeszył wzrostem i był na tym punkcie przewrażliwiony. Miał wymiętą twarz, za długie, rozczochrane ciemne włosy i wiecznie ściągnięte usta, jakby nawet podczas wypoczynku nie przestawał dzielić ludzi na winnych i niewinnych. – Znaleźliśmy go w koszu na śmieci.
– Dziękuję, panie inspektorze.
– Będzie pan musiał zapłacić grzywnę; potrącą panu dniówkę.
– To oburzające. Poskarżę się w związku. Zorganizujemy demonstrację.
Savoy westchnął. Przywykł do takich pogróżek. Związkowcy ciągle organizowali demonstracje.
– Ta kradzież. Pamięta pan coś jeszcze?
Bagażowy pokręcił głową i inspektor go odprawił. Westchnął jeszcze raz i popatrzył na zdjęcie, które przysłano mu faksem. Obok zdjęcia widniały namiary agenta CIA prowadzącego sprawę. Savoy wyjął trzyzakresową komórkę i wybrał numer.
– Martin Lindros, wicedyrektor CIA.
– Mówi inspektor Alain Savoy z Quai d'Orsay. Znaleźliśmy waszego zbiega.
– Co takiego?!
Na nieogolonej twarzy inspektora zagościł lekki uśmiech. Quai d'Orsay od zawsze trzymało się fartuszka CIA. Sytuacja wreszcie się odwróciła, co sprawiło Savoyowi dużą przyjemność, nie wspominając już o tym, że – jak na prawdziwego francuskiego patriotę przystało – odczuwał z tego powodu wielką dumę.
– Tak. Jason Bourne wylądował na lotnisku Charles'a de Gaulle'a o szóstej rano naszego czasu. – Lindros głośno sapnął i Savoyowi zrobiło się cieplej na sercu.
– Macie go? Zatrzymaliście go?
– Niestety nie.
– Jak to nie? To gdzie on jest?
– No właśnie, w tym cała tajemnica. – Zapadło milczenie, tak długie, że inspektor poczuł się zobligowany je przerwać. – Monsieur Lindros? Jest pan tam?
– Jestem, jestem, przeglądam notatki… – Znowu cisza, tym razem krótsza. – Alex Conklin miał w waszym rządzie współpracownika, niejakiego Jacques'a Robbineta. Zna go pan?
– Certainement. Monsieur Robbinet jest ministrem kultury. Nie chce pan chyba powiedzieć, że tak wysoko postawiony urzędnik państwowy jest w zmowie z tym szaleńcem?
– Ależ skąd. Rzecz w tym, że Bourne zamordował już monsieur Conklina i jeśli jest w Paryżu, logiczne by było, że może teraz zapolować na monsieur Robbineta.
– Chwileczkę, proszę się nie rozłączać. – Robbinet. Savoy był pewien, że tego dnia widział albo słyszał gdzieś to nazwisko. Dał znak podwładne mu i ten podał mu plik dokumentów. Inspektor przejrzał szybko protokoły z przesłuchań przeprowadzonych na lotnisku de Gaulle'a przez policję i służby bezpieczeństwa. Miał rację, nazwisko tam było. Podniósł telefon. – Monsieur Lindros? Tak się składa, że pan minister dzisiaj tu był.
– Na lotnisku?
– Tak. Co więcej, przesłuchano go w tym samym terminalu, w którym Bourne ukradł identyfikator jednemu z bagażowych. Minister zdenerwował się, słysząc jego nazwisko. Poprosił policjantów, żeby odprowadzili go do samochodu.