– Grzeczny chłopczyk – powiedział łagodnie Spalko. Zdobył ostatni kawałek układanki. Jeszcze tego wieczoru jego "ekipa" wyruszy w drogę. Znajdą Schiffera i wyciągną z niego wszystko to, co niezbędne do przeprowadzenia ataku na hotel Oskjuhlid.
Gdy rzucił kleszcze na wózek, Molnar zaskomlał jak zwierzę i przewrócił nabiegłymi krwią oczami. Wyglądało na to, że zaraz znowu się rozpłacze.
Czułym, powolnym gestem Spalko przytknął mu do ust filiżankę i z całkowitą obojętnością patrzył, jak Węgier zachłannie pije słodką, gorącą kawę.
– Wybawienie. Nareszcie. – Nie wiadomo, czy powiedział to do siebie czy do niego.
Rozdział 13
Gmach Parlamentu wyglądał wieczorem jak wielka tarcza, jedna z tych, którymi Węgrzy odpierali niegdyś ataki nieprzyjacielskich hord. Przeciętnemu turyście, zafascynowanemu jego ogromem i pięknem, wydawał się trwały, ponadczasowy i niezniszczalny. Ale dla Jasona, który przybył tu z Waszyngtonu po przerażającej podróży przez Paryż, był tylko pałacem z bajek dla dzieci, budowlą z nieziemsko białego kamienia i wyblakłej miedzi, która mogła lada chwila runąć pod naporem ciemności.
W ponurym nastroju wysiadł z taksówki przed lśniącą kopułą centrum handlowego Mammut, gdzie zamierzał kupić sobie nowe ubranie. Przekroczył granicę jako Pierre Montefort, francuski kurier wojskowy, dlatego poddano go jedynie pobieżnej kontroli. Przed przybyciem do hotelu, gdzie chciał zameldować się jako Alexander Conklin, musiał jednak pozbyć się munduru.
Kupił sztruksowe spodnie, bawełnianą koszulę, czarny golf, czarne buty z cienką podeszwą i czarną skórzaną kurtkę. Chodząc po sklepach i stopniowo chłonąc energię tłoczących się w nich ludzi, po raz pierwszy od wielu dni poczuł, że jest naprawdę wolny. Zdawał sobie sprawę, że to nagłe polepszenie nastroju wynika z rozwiązania zagadki Chana. Chan nie był Joshuą. Oczywiście, że nie: był tylko znakomitym aktorem. Ktoś – albo sam Chan, albo ludzie, którzy go wynajęli – chciał go poruszyć, chciał nim wstrząsnąć, żeby się zdekoncentrował się i zapomniał o śmierci Aleksa Conklina i Mo Panova. Nie zdołali go zabić, więc chcieli przynajmniej, żeby zaczął ścigać cień swojego zmarłego syna. Skąd Chan lub ci, którzy go wynajęli, tyle o nim wiedział, to zupełnie inna sprawa. Najważniejsze, że teraz, gdy początkowy szok ustąpił miejsca racjonalnemu myśleniu, jego logiczny umysł mógł podzielić rzeczywistość na niezależne części, przeanalizować je i opracować plan działania.
Potrzebne mu były informacje, których mógł dostarczyć tylko Chan. Musiał odwrócić role i wciągnąć go w zasadzkę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że wiedząc, dokąd leci transportowiec Rush Service, Chan też poleciał do Paryża. Niewykluczone, że słyszał nawet o jego "śmierci" na autostradzie Al. Jeśli umiał tyle co on, a na pewno umiał, był również kameleonem, mistrzem kamuflażu. Gdzie więc tych informacji szukać? Na jego miejscu Bourne zacząłby od Quay d'Orsay.
Dwadzieścia minut później złapał taksówkę, z której wysiadał akurat pasażer, i wkrótce potem stanął przed imponującym kamiennym portykiem hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty. Portier w liberii wprowadził go do środka.
Zmęczony, jakby nie spał od tygodnia, Jason przeciął marmurowe foyer, podszedł do kontuaru i przedstawił się jako Alexander Conklin.
– Aaa, pan Conklin! Czekaliśmy na pana. Zechce pan chwilę zaczekać.
Recepcjonista zniknął na zapleczu i kilkanaście sekund później wrócił z dyrektorem hotelu.
– Witamy szanownego pana, witamy! Nazywam się Hazas i jestem do pańskiej dyspozycji. – Niski, przysadzisty i ciemnowłosy dyrektor miał cieniutki wąsik i czesał się z przedziałkiem. Wyciągnął do niego rękę, ciepłą i suchą. – Bardzo mi miło. Zechce pan pójść za mną.
Zaprowadził go do biura, otworzył sejf, wyjął z niego pudełko wielkości i kształtu pudełka do butów i kazał mu pokwitować odbiór. Na pudeł- ku widniał napis: ALEXANDER CONKLIN. PRZESYŁKA CZEKA NA ODBIÓR. Stemple? Stempli nie było.
– Ktoś nam ją przyniósł- odparł dyrektor, gdy Bourne zapytał go o stemple.
– Kto?
Hazas bezradnie rozłożył ręce.
– Obawiam się, że nie wiem.
Jason wpadł w gniew.
– Co to znaczy? Nie prowadzicie żadnych ksiąg czy rejestrów?
– Ależ oczywiście, że prowadzimy. Jesteśmy bardzo dokładni we wszystkim. Nie wiem dlaczego, ale w tym szczególnym przypadku w księdze nie ma żadnego wpisu. – Wzruszył ramionami i uśmiechnął się dobrodusznie.
Po trzech dniach nieustannej walki o życie, po wszystkich wstrząsających przeżyciach, Bourne wyczerpał cały zapas cierpliwości. Gniew zastąpiła ślepa furia. Kopnął drzwi, chwycił Hazasa za wykrochmaloną koszulę i pchnął go mocno na ścianę.
– Panie… Conklin! – wyjąkał dyrektor; oczy wyszły mu z orbit. – Naprawdę…
– Gadaj! – krzyknął Bourne. – Ale już!
Przerażony dyrektor był bliski płaczu.
– Ja nic nie wiem! – Kołkowate palce drżały. – Tam jest księga! Niech pan sam zobaczy!
Jason go puścił Hazasa, który osunął się na podłogę, bo natychmiast ugięły się pod nim nogi. Nie zwracając na niego uwagi, Bourne podszedł do kontuaru i otworzył księgę. Wszystkie rubryki pracowicie wypełniały dwa wyraźnie różniące się od siebie charaktery pisma, najpewniej kierownika zmiany dziennej i nocnej. Ze zdziwieniem stwierdził, że umie czytać po węgiersku. Lekko przesunął księgę i uważnie powiódł wzrokiem po kartce, szukając śladów wymazywania, zacierania oryginalnych wpisów. Nie znalazł niczego.
Odwrócił się na pięcie, ponownie chwycił Hazasa za kołnierz i dźwignął go z podłogi.
– Dlaczego nic tu nie ma?
– Panie Conklin, sam tu wtedy byłem. – Dyrektor zbladł jeszcze bardziej. Miał wytrzeszczone oczy i lepką od potu skórę. – Miałem wtedy dyżur. Przysięgam, przesyłka pojawiła się na ladzie nie wiadomo skąd. Nie widziałem, kto ją przyniósł, nie widział tego nikt z personelu. Było południe, koniec doby hotelowej, mnóstwo ludzi. Pewnie ktoś zostawił ją i od
szedł, nie chcąc, żeby go zauważono. To jedyne sensowne wytłumaczenie.
Ma rację, pomyślał Bourne. Oczywiście, że ma rację. Wściekłość nagle minęła. Co ja robię? Dlaczego napadam na Bogu ducha winnego człowieka? Cofnął ręce.
– Przepraszam. Miałem ciężki dzień, trudne negocjacje…
– Nie szkodzi. – Drżącymi rękami Hazas poprawił marynarkę i krawat, nie spuszczając Bourne'a z oczu, jakby bał się, że znów się na niego rzuci. – Tak bywa. Interesy wywołują wielki stres. – Zakaszlał, powoli dochodząc do siebie. – Proponuję kurację odświeżającą w naszym centrum odnowy. Nie ma to jak łaźnia parowa i wanna z masażem. Pomoże panu odzyskać równowagę wewnętrzną.
– To bardzo miło z pańskiej strony, może później.
– Centrum zamykamy o dziewiątej – odparł Hazas; szaleniec wypowiedział pierwsze rozsądne zdanie, więc wyraźnie mu ulżyło. – Ale wystarczy zatelefonować i na pewno na pana zaczekają.
– Innym razem, bardzo dziękuję – odrzekł Bourne, otwierając drzwi. – Może pan przysłać mi na górę pastę i szczoteczkę do zębów? Zapomniałem zabrać ze sobą.
Po wyjściu Bourne'a Hazas otworzył szufladę i trzęsącymi się rękami wyjął butelkę wódki. Nalewając, uronił kilka kropel na otwartą księgę. Miał to gdzieś. Wychylił kieliszek jednym haustem i odczekał, aż palący trunek dotrze do żołądka. Trochę spokojniejszy, podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer.
– Przyjechał dziesięć minut temu – powiedział; nie musiał się przedstawiać. – Wrażenia? To wariat. Jak to? Tak to: nie chciałem mu powiedzieć, kto przyniósł paczkę, i omal mnie nie udusił.