Słuchawka wyślizgiwała mu się ze spoconej dłoni, więc przełożył ją do drugiej ręki i nalał sobie wódki na dwa palce.
– Ależ skąd, oczywiście, że mu nie powiedziałem, a w księdze nie ma żadnego wpisu. Osobiście tego dopilnowałem. Trzeba oddać mu sprawiedliwość, że dokładnie to sprawdził… Tak, pojechał na górę. Na pewno.
Wcisnął widełki, wybrał kolejny numer i przekazał tę samą wiadomości komuś innemu, znacznie bardziej przerażającemu. Potem opadł ciężko na fotel i zamknął oczy. Dzięki Bogu, że mam już to za sobą, pomyślał,
Jason wjechał windą na ostatnie piętro. Otworzył kluczem podwójne drzwi z tekowego drewna i wszedł do dużego, luksusowo urządzonego apartamentu. Za oknem był stuletni park, gęsty i ciemny. Wyspa Świętej Małgorzaty… W trzynastym wieku Małgorzata, córka króla Beli IV, wstąpiła do klasztoru sióstr dominikanek, którego jaskrawo oświetlone ruiny widać było na wschodnim brzegu. Rozbierając się po drodze, Bourne od razu ruszył do lśniącej czystością łazienki. Do paczki nawet nie zajrzał. Rzucił ją na łóżko.
Przez dziesięć błogich minut stał pod strumieniem niemal wrzącej wody, a potem namydlił się dokładnie, żeby zmyć z siebie brud i pot. Ostrożnie pomacał żebra i mięśnie piersi, oceniając wyrządzone przez Chana szkody. Bardzo bolało go prawe ramię, więc przez dziesięć minut ostrożnie je rozciągał i delikatnie masował. Gdy chwycił się szczebla drabinki na cysternie, omal nie wyskoczyło mu ze stawu i bolało jak wszyscy diabli. Pewnie pozrywał sobie ścięgna, ale w tej chwili nic nie mógł na to poradzić. Musiał po prostu uważać na rękę.
Potem trzy minuty lodowatego prysznica i wyszedł z kabiny. Wytarł się, włożył gruby, mięciutki szlafrok, usiadł na łóżku i otworzył paczkę. W środku był pistolet i naboje.
Długo siedział nieruchomo i patrzył. Pistolet miał w sobie coś złowrogiego, sączącą się z lufy ciemność… I nagle zdał sobie sprawę, że ta ciemność wypływa z jego podświadomości. W mgnieniu oka zrozumiał, że prawdziwa rzeczywistość nie ma nic wspólnego z tym, co wyobrażał sobie w centrum handlowym, że nie jest ani starannie poukładana, ani racjonalna, jak matematyczne równanie. W prawdziwym świecie panował chaos, a racjonalność była jedynie systemem, w który ludzie próbowali ująć przypadkowe zdarzenia, żeby stworzyć choćby pozory ładu. Zrozumiał ze zdziwieniem, że tam, na dole, nie wściekł się na Hazasa, tylko na Chana. Chan śledził go, prześladował i w końcu go dopadł. A on nie pragnął niczego więcej, jak tylko zmiażdżyć mu twarz, rozetrzeć ją na proch i wymazać z pamięci.
Rzeźbiony posążek Buddy. Oczami wyobraźni ujrzał czteroletniego Joshuę. W Sajgonie zapadał zmierzch i niebo lśniło zielonozłotym blaskiem. Gdy wrócił z pracy, Joshua biegał nad brzegiem rzeki. Webb – David Webb – wziął go w ramiona, zakręcił nim dokoła i ucałował w oba policzki, chociaż chłopiec bardzo się wzbraniał. Nie lubił, jak ojciec go całuje.
Potem utulił go do snu. Za oknami grały świerszcze i kumkały żaby, a po przeciwległej ścianie pokoju sunęły światła płynących rzeką barek. Czytał bajkę, a Joshua słuchał. W sobotę rano wziął rękawicę, którą przywiózł aż ze Stanów, i zagrali w bejsbol. W promieniach słońca niewinna twarz syna emanowała świetlistym blaskiem.
Szybko zamrugał i wbrew sobie ujrzał Buddę na szyi Chana. Zerwał się z łóżka, z gardłowym krzykiem zrzucił ze stołu lampę, bibularz, podkładkę i kryształową popielniczkę, i zaciśniętymi pięściami zaczął okładać się po głowie. Z rozpaczliwym jękiem upadł na kolana i jak osierocone dziecko kiwał się do przodu i do tyłu, dopóki nie otrzeźwił go dzwonek telefonu.
Znieruchomiał. Z trudem zebrał myśli. Telefon wciąż dzwonił. Przez chwilę miał ochotę nie odbierać. Mimo to odebrał.
– Mówi Janos Vadas. – Cichy, zachrypnięty od papierosów głos. – Kościół Świętego Macieja. Punktualnie o północy, ani sekundy później. – Zanim Jason zdążył cokolwiek powiedzieć, Vadas się rozłączył.
Jason Bourne zginął. Jason Bourne nie żyje – Chan poczuł się tak, jakby wywrócono go na drugą stronę, jakby w jednej chwili odsłonięta wszystkie nerwy i wystawiono je na działanie żrącego powietrza. Dotknął ręką czoła, żeby się upewnić, czy w środku nie płonie.
Był na Orly, rozmawiał z Quay d'Orsay. Zdobycie informacji okazało się śmiesznie łatwe: udał reportera z "Le Monde". Legitymację kupił od paryskiego współpracownika, za horrendalną cenę. Cena była bez znaczenia – pieniędzy miał w bród – ale czekanie trochę go zdenerwowało. Mijały minuty, godziny, nadszedł wieczór i cierpliwość, którą zawsze się chlubił, w końcu się wyczerpała. W chwili gdy zobaczył Davida Webba – a raczej Jasona Bourne'a – czas zmienił bieg i przeszłość stała się nagle teraźniejszością. Znowu zacisnął pięści, znowu poczuł, że pulsują mu skronie. Odkąd go namierzył, ileż to razy omal nie postradał zmysłów? Najgorsze chwile przeżył, siedząc na ławce w parku na starówce i rozmawiając z nim jakby nigdy nic, jakby przeszłość nie miała znaczenia, jakby chodziło o życie kogoś, kogo Chan tylko sobie wyobraził. Nierzeczywistość tego spotkania – chwila, o której marzył od lat, o którą się modlił – zupełnie go wypatroszyła, rozorała mu wszystkie nerwy, wywlekła na wierzch wszystkie uczucia, które przez tyle lat próbował okiełznać i stłumić – niewiele brakowało i by zwymiotował. A teraz to. Wiadomość o śmierci Bourne'a uderzyła go jak obuchem. Zamiast zniknąć, wypełniająca go otchłań stała się jeszcze większa, jeszcze głębsza, jakby chciała go wessać i pożreć. Nie mógł tego znieść, musiał stąd uciec.
Z notatnikiem w ręku rozmawiał z rzecznikiem prasowym Quai d'Orsay, a już w następnej chwili jakaś niewidzialna siła cisnęła go w gąszcz wietnamskiej dżungli, do bambusowej chaty misjonarza Richarda Wicka, wysokiego, szczupłego, ponurego mężczyzny, który znalazł go na bagnach po ucieczce od przemytnika broni. Mimo swego wyglądu Wick lubił się śmiać, a w brązowych oczach miał coś łagodnego i współczującego. Nawracał Chana – Chana barbarzyńcę – próbował zrobić z niego chrześcijanina i był srogim nauczycielem, ale w chwilach bardziej intymnych, jak choćby przy czy po kolacji, był miły i łagodny, i w końcu zdobył jego zaufanie.
Chan zaufał mu do tego stopnia, że pewnego wieczoru postanowił opowiedzieć mu o swojej przeszłości, odsłonić przed nim duszę. Chciał zostać uleczony, uzdrowiony, chciał zwymiotować ropień, który sączył w niego śmiertelny jad i nieustannie się rozrastał. Pragnął wyrzucić z siebie wściekłość za to, że go porzucono, wyzbyć się jej do samego końca, bo wreszcie zrozumiał, że jest więźniem najskrajniejszych uczuć i emocji.
Bardzo chciał mu to wszystko opisać, powiedzieć, co go dręczy, lecz nie znalazł okazji. Wick był za bardzo zajęty niesieniem słowa bożego na tych "zapomnianych przez Boga bagniskach". Dlatego założył i prowadził kilka grup studiujących Pismo Święte i zapisał go na wszystkie zajęcia. Miał też swoją ulubioną rozrywkę: kazał mu stawać przed grupą i recytować z pamięci fragmenty Biblii. Chan czuł się wtedy jak skretyniały mędrzec, którego pokazują za pieniądze w lunaparku.
Nienawidził tego, te występy go upokarzały. Dziwne, ale im bardziej Wick był z niego dumny, tym upokorzenie było większe. Któregoś dnia trafił do nich nowy chłopiec, sierota, syn znajomych Wicka, w dodatku biały, i pewnie dlatego misjonarz przelał na niego całą miłość i uwagę, której Chan tak bardzo łaknął i której – dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę – nigdy tak naprawdę nie miał. Mimo to odrażające występy przed grupą nie ustały, a nowy siedział bez słowa i przyglądał mu się, wolny od wstydu i upokorzenia.