Выбрать главу

Widząc, że Stary dowiedział się już wszystkiego, czego chciał, Lindros

dyskretnie odchrząknął.

– Mam spotkanie, Jamie – powiedział dyrektor, nie odwracając głowy. – Porozmawiamy jutro. – Pstryknął przełącznikiem, zetknął dłonie czubkami palców i spojrzał na duże zdjęcie Marsa i jego dwóch nienadających się do zamieszkania księżyców.

Lindros zdjął płaszcz i usiadł obok szefa. Gabinet był ciasny i przegrzany nawet teraz, w samym środku zimy. Na ścianie wisiał portret prezydenta. Po przeciwnej stronie było pojedyncze okno, a za oknem wysokie sosny, czarno- białe w jaskrawym świetle otaczających gmach reflektorów systemu bezpieczeństwa.

– Dobre wiadomości z Paryża. Bourne nie żyje.

Stary podniósł głowę i jego martwa przed chwilą twarz lekko się ożywiła.

– Dopadli go? Mam nadzieję, że zdychał w bólu.

– Prawdopodobnie tak. Zginął na autostradzie Al na północny zachód od miasta. Wpadł motocyklem na osiemnastokołową ciężarówkę. Widziała to agentka Quai d'Orsay.

– Mój Boże – sapnął Stary. – Została z niego mokra plama… – Zmarszczył brwi. – Na pewno?

– Dopóki go nie zidentyfikują, zawsze istnieje cień wątpliwości – odparł Lindros. – Wysłaliśmy im rentgen jego zębów i próbkę DNA, ale Francuzi mówią, że to był straszny wybuch, ogień mógł strawić nawet kości. Przekopanie zgliszcz zajmie im co najmniej dwa dni. Obiecali, że jak tylko coś znajdą, natychmiast nas powiadomią.

Dyrektor kiwnął głową.

– Robbinet wyszedł z tego cało – dodał Lindros. – Jest bezpieczny.

– Kto?

– Jacques Robbinet, francuski minister kultury, przyjaciel i współpracownik Conklina. Baliśmy się, że może być następnym celem Bourne'a.

Umilkli i długo siedzieli w ciszy. Stary się zamyślił. Może o Conklinie, a może zastanawiał się, jaką rolę odgrywa we współczesnym świecie lęk i strach, i podziwiał Hulla za jego umiejętność przewidywania. Pracę w tajnych służbach wywiadowczych rozpoczynał z mylnym przekonaniem, że pomoże ten strach złagodzić, tymczasem jeszcze bardziej go podsycił. Mimo to nigdy nie pomyślał o odejściu z firmy. Nie potrafił sobie wyobrazić innego życia. To, kim był i czego dokonał w tym niewidzialnym dla cywili światku, określało jego istotę.

– Panie dyrektorze, już późno.

Stary westchnął.

– Co ty powiesz, Martin, co ty powiesz…

– Pora wracać do domu, do Madeleine – dodał cicho Lindros.

Dyrektor przetarł ręką twarz. Nagle poczuł się bardzo zmęczony.

– Maddy pojechała do siostry do Phoenix. Dom jest dziś ciemny.

– Mimo to.

Lindros wstał.

– Martin. – Stary odwrócił głowę. – Ta sprawa z Bourne'em… To jeszcze nie koniec.

Lindros zamarł z płaszczem w ręku.

– Nie rozumiem.

– Bourne nie żyje, ale przed śmiercią zdążył zrobić z nas durniów.

– Panie dyrektorze…

– Wystawił nas na pośmiewisko, nie możemy na to pozwolić. Jesteśmy na świeczniku. Zadają nam trudne pytania i jeśli je zignorujemy, będą poważne konsekwencje. – Staremu zabłysły oczy. – Trzeba zamknąć tę przykrą sprawę; niech trafi do lamusa historii. Brakuje nam tylko jednego elementu.

– To znaczy?

– Kozła ofiarnego, Martin, kogoś, kogo wysmarują gównem, podczas gdy my będziemy pachnieć jak róże w maju. – Przeszył Lindrosa ostrym spojrzeniem. – Znasz kogoś takiego?

Lindros poczuł, że w żołądku narasta mu zimna gula lęku.

– No, Martin? – rzucił szorstko Stary. – Mów coś.

Lindros patrzył na niego bez słowa. Zdawało się, że nie może rozewrzeć szczęk.

– Znasz – warknął Stary. – Oczywiście, że znasz.

– Pan to uwielbia, prawda?

Lindros oskarżał go, dyrektor wzdrygnął się w duchu. Nie pierwszy raz cieszył się, że jego ludzie nie mogą wejść mu w drogę, bo gdyby weszli, musiałby ich zniszczyć. Nie, nikt go nie przerośnie, dobrze o to dbał.

– Nie znasz? To ci go przedstawię: detektyw Harris.

– Nie możemy tego zrobić – odparł Lindros. Gniew wzbierał w nim jak cola w otwartej puszce.

– My? A kto tu mówi o nas? To było twoje zadanie. Od samego początku stawiałem sprawę jasno: za wszystko odpowiadasz ty i tylko ty. Dlatego teraz musisz zrzucić na niego winę.

– Harris nie zrobił nic złego.

Stary uniósł brwi.

– Wątpię, ale nawet jeśli, kogo to obchodzi?

– Mnie.

– Dobrze, Martin. W takim razie to ty weźmiesz na siebie winę za wpadkę na starym mieście i pod rondem Waszyngtona.

Lindros zacisnął zęby.

– Mam wybierać?

– A kto? Ta zdzira pożre mnie żywcem tak czy inaczej, więc jeśli muszę kogoś poświęcić, wolę, żeby to był podstarzały detektyw z policji stanowej niż mój zastępca. Wiesz, jak bym wyglądał, gdybyś wpakował sobie w brzuch własny miecz?

– Chryste! – syknął Lindros, kipiąc gniewem. – Kłębowisko żmij. Jak pan to wytrzymuje?

Stary wstał i wziął płaszcz.

– A kto powiedział, że wytrzymuję?

Kamienny gotycki gmach: kościół Świętego Macieja. Bourne dotarł tam o jedenastej czterdzieści i przez dwadzieścia minut uważnie obserwował okolicę. Niebo było czyste, powietrze chłodne i rześkie, ale tuż nad horyzontem zbierały się gęste chmury i odświeżający wiatr niósł wilgotny zapach deszczu. Nocne odgłosy i widok kościoła uwolniły okruchy pamięci: już tu był, na pewno był, ale kiedy i po co, tego nie wiedział. Zajrzawszy w otchłań straty i tęsknoty, znowu pomyślał o Aleksie i Mo, pomyślał tak intensywnie, że jeszcze chwila i mógłby ich zmaterializować.

Zacisnął usta i potrząsnął głową. Musiał sprawdzić, czy teren jest czysty, czy nikt go nie obserwuje.

Punktualnie o północy ruszył w stronę kościoła zwieńczonego osiemdziesięciometrową kamienną wieżą najeżoną gargulcami. Na najniższym stopniu schodów stała młoda, najwyżej trzydziestopięcioletnia kobieta, wysoka, szczupła i uderzająco piękna. Jej długie rude włosy lśniły w świetle latarni. Za nią, nad głównymi drzwiami, widniała czternastowieczna płaskorzeźba Marii Dziewicy. Kobieta spytała go o nazwisko.

– Alex Conklin.

– Paszport poproszę – rzuciła oschłym głosem urzędniczki z lotniska.

Podał jej paszport. Obejrzała go dokładnie i pomacała. Miała interesujące palce, szczupłe, długie i silne, o krótko obciętych paznokciach. Palce pianistki.

– Skąd mam wiedzieć, że jest pan tym, za kogo się pan podaje? – spytała.

– Znikąd – odparł. – Czasem wystarczy wiara.

Prychnęła pogardliwie.

– Pana imię?

– Tam jest napisane.

Spiorunowała go wzrokiem.

– Prawdziwe. To, z którym się pan urodził.

– Aleksiej. – W ostatniej chwili przypomniał sobie, że Conklin był rosyjskim emigrantem.

Kiwnęła głową. Pięknie rzeźbione rysy twarzy, węgierskie oczy, duże, zielone, przesłonięte długimi rzęsami, i szerokie, wydatne usta – miała w sobie coś poważnego i oficjalnego, ale i też coś staromodnie zmysłowego, co w zakamuflowany sposób mówiło o czasach bardziej niewinnych, gdy ważniejsze od słów często bywało to, co niewypowiedziane.

– Witamy w Budapeszcie. Nazywam się Annaka Vadas. – Podniosła kształtną rękę. – Proszę tędy.

Przeszli przez placyk i skręcili w ciemną uliczkę tuż za kościołem. Były tam ledwo widoczne drzwi, małe, drewniane, ze starymi żelaznymi okuciami. Kobieta zapaliła latarkę i wyjęła z torebki starodawny klucz. Włożyła go do zamka, przekręciła w prawo, potem w lewo. Drzwi się otworzyły.

– Ojciec czeka w środku – powiedziała. Weszli do kościoła i silne światło latarki zatańczyło na ozdobionych kolorowymi malowidłami ścianach. Freski węgierskich świętych. – W tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym Buda wpadła w ręce Turków i na sto pięćdziesiąt lat kościół stał się głównym meczetem miasta. – Poświeciła wyżej, potem w bok. – Turcy wy