Stał przez chwilę skonsternowany, patrząc na kapsułki, które sam przygotował w oczekiwaniu na lot do Budapesztu. Wtedy nie miał żadnych wątpliwości: czarna, napełniona jadem kraita, miała Bourne'a sparaliżować, nie pozbawiając go świadomości. Bourne wiedział o planach Spalki więcej niż Chan – musiał, przecież dotarł aż do kwatery Spalki w Budapeszcie. Dlatego Chan chciał, żeby przed śmiercią wszystko wyśpiewał. Przynajmniej tak to sobie wtedy wyobrażał.
Ale nie mógł już dłużej zaprzeczać, że w jego umyśle, od dawna trawionym żądzą zemsty, zalęgły się również inne myśli. Zalęgły się i chociaż próbował je odpędzić, uporczywie wracały. Ba! im gwałtowniej je odpędzał, tym gwałtowniej atakowały.
Czuł się jak ostatni głupiec: stał w pokoju swojego wroga i nie mógł zrealizować planu, który tak starannie opracował. Zamiast działać, cały czas miał przed oczami wyraz jego twarzy w chwili, gdy pokazał mu posążek Buddy na złotym łańcuszku. Dotknął go i teraz: jego gładkość i nie- ' zwykły kształt jak zawsze przyniosły mu ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Co się z nim dzieje?
Mruknął gniewnie i ruszył do drzwi. Na korytarzu wyjął telefon i wybrał numer. Dwa sygnały i głos:
– Tak? – Ethan Hearn.
– No i jak tam? – rzucił Chan.
– Nawet mi się podoba.
– A nie mówiłem?
– Skąd dzwonisz?
– Stąd, z Budapesztu.
– Cóż za niespodzianka! Myślałem, że jesteś w Afryce.
– Nie, odrzuciłem zlecenie. – Chan był już w holu; szedł do głównych drzwi. – Właściwie to na jakiś czas się wycofałem.
– Musiało cię tu przygnać coś ważnego.
– Twój szef. Masz coś dla mnie?
– Nic konkretnego, ale coś się święci, i to dużego.
– Tak myślisz? Dlaczego?
– Po pierwsze, gości u siebie dwoje Czeczenów. Pozornie wszystko jest cacy, bo ruszamy w Czeczenii z dużą akcją pomocy. Ale to dziwne, cholernie dziwne, bo chociaż ubierają się po europejsku – on jest bez brody, ona bez chusty na głowie – rozpoznałem ich, a przynajmniej jego. To Hasan Arsienow, przywódca czeczeńskich rebeliantów.
– Mów dalej – ponaglił go Chan, dochodząc do wniosku, że wydatek opłacił się po stokroć: tak dobrego kreta jeszcze nie miał.
– Dwa dni temu kazał mi iść do opery i nawiązać kontakt z potencjalnym klientem, niejakim Laszlo Molnarem.
– Co w tym dziwnego?
– Po pierwsze, w połowie wieczoru Spalko go przejął. Osobiście. I kazał mi wziąć wolny dzień. Po drugie, Molnar zniknął.
– Zniknął?
– Dosłownie. Wyparował, przepadł jak kamień w wodę. Spalko ma mnie za naiwniaka i myśli, że tego nie sprawdziłem. – Hearn roześmiał się cicho.
– Nie bądź zbyt pewny siebie, nie popełnij błędu. I pamiętaj, co ci powiedziałem: nie lekceważ go. Zlekceważysz, i już po tobie.
– Wiem, nie jestem głupi.
– Gdybyś był, nie zapłaciłbym ci ani centa. Wiesz, gdzie mieszka ten Molnar?
Hearn podał mu adres.
– Dobrze. Pamiętaj, głowa opuszczona, oczy i uszy szeroko otwarte.
Melduj o wszystkim, co tylko wykopiesz.
Patrzył, jak Annaka wychodzi z kostnicy, gdzie policja zawiozła ją, by zidentyfikowała zwłoki ojca i trzech zastrzelonych w kościele mężczyzn. Ponieważ snajper spadł na twarz, identyfikacja na podstawie rentgena zębów nie wchodziła w grę. Pewnie policja przepuściła jego odciski palców przez europejską bazę danych. Z tego, co zdołał podsłuchać w kościele, zrozumiał, że zastanawiali się – i słusznie – dlaczego zawodowy zabójca polował na Janosa Vadasa, ale ponieważ Annaka nie potrafiła tego wyjaśnić, w końcu ją wypuścili. Oczywiście nie mieli pojęcia, że maczał w tym palce Bourne. Trzymał się od nich z daleka – ostatecznie ścigano go międzynarodowym listem gończym – mimo to trochę się obawiał. Nie wiedział – bo skąd miał wiedzieć? – czy może zaufać córce Vadasa, zwłaszcza że jeszcze nie tak dawno chciała wpakować mu kulę w łeb. Miał jednak nadzieję, że to, co zrobił potem, przekonało ją o jego dobrych zamiarach.
Chyba tak, bo nie wspomniała o nim policji. Znalazł swoje buty w kapliczce, którą mu wskazała; leżały między sarkofagiem króla Beli III i Anny z Chatillon. Potem dał suty napiwek taksówkarzowi, pojechał za nią na posterunek, a z posterunku do kostnicy. Teraz patrzył, jak mundurowi salutują jej na pożegnanie. Zaproponowali, że podrzucają do domu, ale podziękowała i wyjęła komórkę, pewnie żeby zadzwonić po taksówkę.
Upewniwszy się, że jest sama, wysunął się z cienia i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Zobaczyła go i schowała telefon. Jej przerażona mina osadziła go w miejscu.
– Jak pan mnie znalazł? – Rozejrzała się wokoło z paniką w oczach. – Śledził mnie pan?
– Chciałem sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– W porządku? Zastrzelono mojego ojca, a pan pyta, czy wszystko w porządku?
Stali pod latarnią. Cel i bezpieczeństwo – nocą zawsze myślał tymi kategoriami, nie potrafił inaczej.
– Tutejsza policja bywa trudna.
– Naprawdę? Skąd pan wie? – Odpowiedź najwyraźniej jej nie interesowała, bo ruszyła przed siebie, postukując obcasami po bruku.
– Annaka, potrzebujemy siebie nawzajem.
Miała sztywno wyprostowane plecy i wysoko podniesioną głowę.
– To bzdura.
– Nie, to prawda.
Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy.
– Prawda jest taka, że przez pana zginął mój ojciec.
– I pani twierdzi, że to ja mówię bzdury? – Pokręcił głową. – Nie. Pani ojciec zginął dlatego, że współpracował z Alexandrem Conklinem. Conklina zamordowano w jego własnym domu, dlatego tu jestem.
Prychnęła pogardliwie. Była opryskliwa, lecz Bourne ją rozumiał. Ktoś, być może ojciec, wypchnął ją na scenę zdominowaną przez mężczyzn i teraz prowadziła swoistą wojnę, a przynajmniej próbowała się bronić.
– Nie chce pani wiedzieć, kto go zabił?
– Szczerze? Nie. – Oparła rękę na biodrze i zacisnęła pięść. – Chcę go pochować i zapomnieć, że kiedykolwiek słyszałam o Conklinie i Schifferze.
– Nie mówi pani tego poważnie!
– Skąd pan to wie, panie Bourne? Słyszał pan o mnie cokolwiek? – Lekko przekrzywiła głowę i uważnie mu się przyjrzała. – Chyba nie. Błądzi pan jak ślepiec. Dlatego przyjechał pan tutaj, udając Conklina. Głupi podstęp, prymitywna sztuczka. Zawalił pan, polała się krew, więc uznał pan, że pora się dowiedzieć, co zamierzali, mój ojciec i Aleksiej, że to pański obowiązek.
– Tak dobrze mnie pani zna?
Uśmiechnęła się szyderczo i podeszła krok bliżej.
– O tak, znam pana doskonale. Widziałam wielu takich jak pan. Pojawiali się i znikali, a na chwilę przed śmiercią każdy z nich myślał, że jest lepszy i sprytniejszy od swego poprzednika.
– W takim razie kim jestem?
– Myśli pan, że nie wiem? Wiem aż za dobrze. Jest pan kotem z kłębkiem wełny w pazurach i chce pan tylko jednego: rozsupłać ten kłębek za wszelką cenę, nawet po trupach. Nic innego się nie liczy. Określa pana tajemnica, którą próbuje pan rozwikłać. Bez niej byłby pan nikim.
– Myli się pani.
– Nie, nie mylę się – odparła z jeszcze szerszym uśmiechem. – Właśnie dlatego nie może pan pojąć, czemu nie chcę mieć z tym nic wspólnego, nie chcę z panem współpracować ani dowiedzieć się, kto zabił mojego ojca. Po co? Czy to go przywróci do życia? On nie żyje, panie Bourne. Jest tylko trupem, który czeka, aż czas skończy to, co zaczął. – Odwróciła się. Zastukały obcasy.
– Annako…
– Niech pan mi da święty spokój. Nie interesuje mnie pańskie zdanie.