Выбрать главу

Silny wiatr przygnał ciemnoszare chmury, przysłaniając popołudniowe słońce. Bourne popatrzył na południe, ku czterem kopułom tureckiej Łaźni Kiralya. Podszedł do parapetu i wychylił się niemal w tym samym miejscu, które niecałą godzinę wcześniej zajmował Chan.

Ze swego punktu obserwacyjnego przepatrywał ulicę, sprawdził, czy ktoś nie stoi w podcieniu bramy i czy któryś z przechodniów nie porusza się zbyt powoli albo nie stoi. Zauważył spacerujące razem dwie młode kobiety, matkę z wózkiem oraz starca, któremu przyjrzał się szczególnie uważnie, pamiętając, że Chan to prawdziwy mistrz kamuflażu.

Nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, skupił uwagę na zaparkowanych samochodach, szukając czegokolwiek niezwykłego. Wszystkie samochody wypożyczane na Węgrzech muszą mieć nalepkę identyfikacyjną. W dzielnicy takiej jak ta wynajęty samochód byłby czymś podejrzanym.

I rzeczywiście – czarna wypożyczona skoda stała przecznicę dalej, po drugiej stronie ulicy. Dokładnie przyjrzał się jej pozycji. Osoba siedząca za kierownicą miałaby dobry widok na bramę domu pod numerem 106/ 108. Jednak w tej chwili ani za kierownicą, ani na innym siedzeniu samochodu nie było nikogo.

Odwrócił się i ruszył z powrotem przez dach.

Chan, przyczajony na klatce schodowej, obserwował, jak Bourne zbliża się do niego. Wiedział, że teraz ma szansę. Jego przeciwnik, bez wątpienia zajęty sprawdzaniem okolicy, niczego nie podejrzewał. Niczym we śnie – we śnie, który śnił przez dziesiątki lat – zobaczył, jak zamyślony Bourne idzie prosto w jego kierunku. Chana ogarnął gniew. Oto człowiek, który siedział obok niego i nie rozpoznał go, który nawet wówczas, gdy Chan powiedział mu, kim jest, nie chciał w to uwierzyć. To tylko umocniło w nim przekonanie, że Bourne nigdy go nie chciał, umiałby uciec i zostawić go na pastwę losu.

Dlatego gdy poderwał się z miejsca, wezbrała w nim furia. Kiedy Bourne wszedł w podcień bramy, Chan uderzył czołem w grzbiet jego nosa. Popłynęła krew. Zaatakowany zatoczył się do tyłu. Chan, wykorzystując swą przewagę, ruszył na niego, lecz Bourne odpowiedział kopniakiem.

– Cze- sa! – wydyszał.

Chan sparował uderzenie i przycisnął lewe ramię do jego tułowia, zamykając w kleszczach kostkę Bourne'a. I wtedy Bourne go zaskoczył. Zamiast stracić równowagę, zaparł się plecami i pośladkami o stalowe drzwi i boleśnie kopnął prawą stopą w prawy bark Chana, zmuszając go do puszczenia kostki.

– Mi- sa! – krzyknął cicho.

Ruszył na Chana, który udał, że zwija się z bólu, by po sekundzie wyprowadzić cios wyprostowaną dłonią w splot słoneczny Bourne'a. Natychmiast chwycił głowę Jasona i uderzył nią o drzwi na dach. Bourne'owi oczy zaszły mgłą.

– Co kombinuje Spalko? – rzucił ostro Chan. – Wiesz, prawda? Bourne'owi od bólu i szoku zakręciło się w głowie. Próbował jednocześnie skupić wzrok i oczyścić umysł.

– Kim jest… Spalko? – Zdawało mu się, że jego głos dobiega gdzieś z oddali.

– Przecież wiesz.

Bourne potrząsnął głową i poczuł, jak przenikają ją sztylety bólu. Pod jego wpływem zacisnął powieki.

– Myślałem… myślałem, że chcesz mnie zabić.

– Słuchaj mnie!

– Kim jesteś? – wyszeptał ochryple Bourne. – Skąd wiesz o moim synu? Skąd wiesz o Joshui?

– Słuchaj mnie! – Chan zbliżył głowę do głowy Bourne'a. – Stiepan Spalko to facet, który zlecił zabójstwo Aleksa Conklina, facet, który cię wrobił… który wrobił nas obu. Czemu to zrobił, Bourne? Ty to wiesz, a ja się muszę dowiedzieć!

Bourne poczuł się, jakby uwiązł między krami lodu. Wszystko wokół poruszało się nieskończenie powoli. Nie mógł zebrać myśli. Nagle coś zobaczył. Zaskakujący widok wyrwał go z bezwładu. Coś tkwiło w prawym uchu Chana. Co to jest? Udając straszliwy ból, przechylił lekko głową i dostrzegł miniaturową słuchawkę.

– Kim jesteś? – wykrztusił. – Kim jesteś, do cholery?!

Wydawało się, że prowadzą jednocześnie dwie rozmowy, niczym ludzie z dwóch różnych światów, żyjący odrębnym życiem. Mówili coraz głośniej, krzyczeli pod wpływem emocji – a im bardziej krzyczeli, tym bardziej się od siebie oddalali.

– Przecież ci powiedziałem! – Ręce Chana pokryte były krwią z nosa Bourne'a, która już krzepła mu w nozdrzach. – Jestem twoim synem!

Te słowa przełamały impas i ich światy znów się zderzyły. Wściekłość, podobna do tej, jaką Bourne poczuł podczas rozmowy z dyrektorem hotelu, sprawiła, że krew znów zadudniła mu w uszach. Z krzykiem rzucił się na Chana, spychając go ku drzwiom i dalej na dach.

Nie bacząc na przeraźliwy ból głowy, zahaczył Chana nogą i podciął go. Chan padając, pociągnął go za sobą. Uderzając plecami o dach, uniósł stopy, ściął z nóg Bourne'a i mocnym kopniakiem odrzucił go od siebie.

Bourne zwinął się i przetoczył przez bark, tłumiąc impet uderzenia. Obaj jednocześnie zerwali się i wyciągnęli przed siebie rozczapierzone dłonie. Bourne błyskawicznie opuścił ręce i uderzył Chana w nadgarstki, wytrącając go z równowagi. Potem rąbnął go czołem w splot nerwowy pod uchem. Lewa strona ciała Chana zwiotczała. Korzystając z chwilowej przewagi, Bourne wtłoczył mu pięść w twarz.

Pod Chanem ugięły się kolana, ale jak bokser zamroczony ciosem, starał się nie upaść. Bourne, niczym rozjuszony byk, zasypywał go uderzeniami, coraz bardziej spychając na krawędź dachu. W zapamiętałej furii popełnił jednak błąd, dopuścił Chana zbyt blisko i przeciwnik zaskoczył go, gdy zamiast cofnąć się pod kolejnym ciosem, zaatakował, rzucając się do przodu i w pół drogi przenosząc cały ciężar ciała na drugą nogę. Uderzył Bourne'a tak mocno, że zadzwoniły mu zęby i stracił grunt pod nogami.

Jason padł na kolana, a Chan walnął go nad żebrami. Przewróciłby się, ale Chan złapał go za gardło i ścisnął.

– Gadaj – warknął. – Gadaj, co wiesz.

– Idź do diabła! – wydyszał Bourne.

Chan uderzył go w szczękę kantem dłoni.

– Czemu mnie nie słuchasz?

– Spróbuj bić trochę mocniej – powiedział Bourne.

– Oszalałeś!

– To jest twój plan, prawda? – Bourne z niedowierzaniem pokręcił głową. – Ta chora historia, że jesteś Joshuą…

– Jestem twoim synem!

– Posłuchaj siebie samego – nie potrafisz nawet wymówić jego imienia. Daruj sobie tę farsę, już nic w ten sposób nie osiągniesz. Jesteś światowej klasy zabójcą nazwiskiem Chan. Nie chcę cię zaprowadzić do tego Spalki, czy kogo tam chcesz dorwać. Nie chcę, żeby ktokolwiek mną manipulował.

– Nie wiesz, co robisz. Nie wiesz… – Chan urwał, gwałtownie potrząsając głową i zmienił taktykę. Wolną ręką podsunął Bourne'owi przed nos mały posążek Buddy wyrzeźbiony w kamieniu. – Spójrz na to! – Wy pluwał słowa, jakby były zatrute. – Spójrz!

– Każdy może kupić taki talizman w południowo- wschodniej Azji…

– Ale nie ten. Ty mi go dałeś. Tak, ty. – W oczach Chana rozgorzały płomienie, a w głosie dało się słyszeć drżenie, którego nie potrafił opanować. – A potem mnie porzuciłeś, żebym zginął w dżungli…

Kula z pistoletu odbiła się rykoszetem od dachówek, tuż obok jego prawej nogi. Chan puścił Bourne'a i odskoczył. Druga kula niemal trafiła go w bark, ale zdołał się ukryć za ceglaną ścianą szybu windy.

Bourne odwrócił głowę i zobaczył Annakę, która przykucnęła u szczytu schodów, ściskając oburącz broń. Ostrożnie ruszyła do przodu, rzucając przelotne spojrzenie w kierunku Bourne'a.

– Wszystko w porządku? – spytała.

Kiwnął głową, ale w tym samym momencie Chan, dojrzawszy dogodną sposobność, wyskoczył z kryjówki, podbiegł do krawędzi dachu i przeskoczył na dach sąsiedniego budynku. Zamiast strzelać, Annaka opuściła broń i odwróciła się do Bourne'a.