Выбрать главу

Leżąc więc na klatce schodowej, zdał sobie sprawę, że dorastając, nigdy nie kierował sam własnym życiem. Najbardziej deprymujące było to, że działo się tak nadal. Żył w złudzeniu, że jest wolnym strzelcem, wiele trudu kosztowało go zdobycie pozycji w biznesie, który – jak naiwnie wierzył – jest rajem dla wolnych strzelców. Teraz zrozumiał, że z chwilą, gdy wziął pierwsze zlecenie od Spalki, ten manipulował nim, a teraz posunął się najdalej.

Jeśli ma się kiedykolwiek wyzwolić z okowów, musi coś zrobić ze Stiepanem Spalka. Wiedział, że go poniosło podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, i teraz tego żałował. Chwilowym atakiem gniewu, tak dla niego niezwykłym, osiągnął tylko tyle, że Spalko będzie się mieć na baczności. Zdał sobie sprawę, że gdy Bourne usiadł obok niego na ławce w parku w Alexandrii, jego dotychczasowy lodowaty spokój zniknął, a w świadomości pojawiły się emocje, których nie potrafił ani nazwać, ani tym bardziej zrozumieć. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że już nie wie, czego chce od Jasona Bourne'a.

Usiadł i rozejrzał się. Był pewien, że coś usłyszał. Wstał i położył dłoń na poręczy. Napiął mięśnie, gotowy do walki. O, znowu. Odwrócił głowę. Co to za dźwięk? Gdzie go już słyszał?

Serce zaczęło bić szybciej, podeszło do gardła. Dźwięk rozbrzmiewał już w całej klatce schodowej, odbijając się echem w jego głowie, bo to on wołał:

– Lee- Lee! Lee- Lee!

Ale Lee- Lee nie mogła mu odpowiedzieć. Lee- Lee nie żyła.

Rozdział 19

Podziemne wejście do klasztoru skryło się w cieniu najgłębszej szczeliny w północnej ścianie wąwozu. W świetle zachodzącego słońca widać było, z szczelina jest w istocie jaskinią, wiekami temu służyła mnichom, którzy wybrali to miejsce na swój dobrze strzeżony dom. Może byli to mnisi- wojownicy, bo rozbudowane fortyfikacje świadczyły, że rozegrano tu wiele bitew i przelano niemało krwi.

Ekipa cicho podążyła śladem słońca, kryjąc się w przejściu. Spalko i Zina nie mieli już czasu na intymne rozmowy. Nie dawali po sobie poznać, co między nimi zaszło, mimo iż było to pamiętne zdarzenie. Nastąpiła zmiana w sferze lojalności i władzy – a potajemność i milczenie tylko potęgowały efekt. Jakby Spalko wrzucił kamyk do cichego jeziora i patrzył na rozchodzące się fale burzące spokój wody i żyjących w niej stworzeń.

Zostawiwszy za sobą skąpane w słońcu głazy, zanurzyli się w cień. Włączyli latarki. Spalce i Zinie towarzyszyło dwóch mężczyzn – trzeciego zabrano do odrzutowca czekającego na lotnisku Kazantzakisa, gdzie dyżurował chirurg. Mieli lekkie nylonowe plecaki wypełnione różnymi przyrządami, od puszek z gazem łzawiącym po motki szpagatu. Spalko nie wiedział, co ich czeka, a nie zwykł pozwalać sobie na ryzyko.

Pierwsi szli mężczyźni z odbezpieczonymi półautomatycznymi pistoletami zwisającymi na szerokich pasach przewieszonych przez ramię. Przejście zwęziło się tak, że musieli iść gęsiego. Wkrótce niebo znikło zakryte skalną ścianą i znaleźli się w jaskini. Była wilgotna, zatęchła i wypełniona odorem rozkładu.

– Cuchnie jak z otwartego grobu – zauważył jeden z mężczyzn.

– Patrzcie! – krzyknął drugi. – Kości!

Przystanęli, oświetlając wyschnięty szkielet jakiegoś gryzonia, ale niecałe sto metrów dalej napotkali kość udową znacznie większego ssaka. Zina przykucnęła i ujęła kość w dłoń.

– Zostaw! – ostrzegł ją jeden z nich. Dotykanie ludzkich kości przynosi pecha.

– Co ty mówisz? Archeolodzy ciągle to robią – roześmiała się Zina. – Poza tym to wcale nie musi być człowiek. – Mimo wszystko rzuciła kość na ziemię.

Pięć minut później stanęli nad czymś, co bez wątpienia było ludzką czaszką. W świetle latarek z oczodołów wpatrywała się w nich ciemność.

– Jak myślisz, co mogło go zabić? – spytała Zina.

– Pewnie wychłodzenie – odparł Spalko. – Albo pragnienie.

– Biedak.

Szli dalej, coraz bardziej zagłębiając się w skałę, na której zbudowano klasztor. Im dalej, tym więcej było kości, teraz już tylko ludzkich i w większości złamanych lub pękniętych.

– Nie sądzę, żeby tych ludzi zabiło zimno czy pragnienie – odezwała się Zina.

– A co? – spytał jeden z mężczyzn. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Spalko szybko przywołał ich do porządku. Wedle jego obliczeń niemal osiągnęli punkt pod blankami klasztoru. Tymczasem światła latarek wydobyły z mroku zaskakującą formację skalną.

– Jaskinia się rozwidla – oznajmił jeden z mężczyzn, świecąc latarką najpierw w lewą, potem w prawą odnogę.

– Jaskinie się nie rozwidlają- zauważył Spalko. Wyszedł przed pozom stałych i wetknął głowę w lewą odnogę. – Ślepa uliczka – oznajmił. Prze sunął ręką po krawędziach wylotów korytarzy. – To robota ludzi. Stara, może jeszcze z czasów budowy klasztoru. – Wszedł w prawą odnogę, jego głos odbijał się w niej dziwnym echem. – Ta prowadzi dalej, ale jest kręta.

Kiedy wrócił, miał nietęgą minę.

– To wcale nie jest przejście – orzekł. – Nic dziwnego, że Molnar wybrał to miejsce na kryjówkę doktora Schiffera. Sądzę, że wchodzimy do labiryntu.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

– Jak znajdziemy drogę powrotną? – chciała wiedzieć Zina.

– Nie wiadomo, co tam jest, ale… – Spalko wyjął mały przedmiot, nie większy niż pudełko do kart. Z uśmiechem zademonstrował im, jak działa. – GPS. Właśnie zaznaczyłem punkt, z którego wyruszamy. – Skinął głową. – Idziemy.

Już po chwili zrozumieli, że błądzą. Nie minęło pięć minut, a znaleźli się w punkcie wyjścia. – Co się stało? – zapytała Zina. Spalko zmarszczył brwi.

– GPS tu nie działa.

Potrząsnęła głową.

– Czemu?

– Najwyraźniej jakiś minerał blokuje sygnał z satelity. – Nie mógł im przecież powiedzieć, że nie wie, dlaczego GPS nie działa w labiryncie. Otworzył plecak i wyjął szpagat. – Postąpimy jak Tezeusz. Idąc, będzie my odwijać sznurek.

Zina spoglądała na motek z powątpiewaniem.

– A jeśli sznurka zabraknie?

– Tezeuszowi się to nie przytrafiło – odrzekł Spalko. – A my jesteśmy prawie za murami klasztoru, więc miejmy nadzieję, że nam też nie.

Doktor Felix Schiffer się nudził. Od wielu dni, odkąd jego protektorzy najpierw pod osłoną nocy przewieźli go samolotem na Kretę, potem zaś regularnie przenosili z miejsca na miejsce, tylko wykonywał polecenia. Nigdzie nie przebywali dłużej niż trzy dni. Podobał mu się dom w Ira- klionie, ale i on w końcu mu się znudził. Doktor nie miał nic do roboty. Odmówili przyniesienia mu gazety, nie pozwolili włączyć radia… Telewizora w ogóle nie było, ale zakładał, że i tak nie pozwoliliby mu go oglądać. Ale i tak, pomyślał smętnie, było to lepsze niż zapleśniała kupa kamieni, gdzie mógł spać jedynie na połówce, a ogrzewać się tylko przy ogniu. Jedynym umeblowaniem były ciężkie skrzynie i kredensy, choć strażnicy przynieśli składane krzesła, łóżka polowe i pościel. Nie było kanalizacji, wygódkę urządzili na dziedzińcu i jej smród czuć było w całym klasztorze. Budynek był ponury i zawilgocony, nawet w pełnym słońcu – a co dopiero po zmroku. Nie było nawet światła, żeby czytać – choć i tak nie miał nic do czytania.

Tęsknił za swobodą. Gdyby był wierzący, modliłby się o wyzwolenie. Tyle dni minęło od czasu, gdy widział się z Laszló Molnarem i rozmawiał z Aleksem Conklinem! Kiedy pytał o nich strażników, przywoływali najświętsze dla nich słowo: bezpieczeństwo; wszelkie kontakty były po prostu niebezpieczne. Zapewniali go solennie, że wkrótce dołączy do przyjaciela i swego dobroczyńcy. Kiedy jednak pytał o termin, wzruszali tylko ramionami i wracali do niekończącej się gry w karty. Wyczuwał, że również są znudzeni – przynajmniej ci, którzy akurat nie pełnili warty.