Выбрать главу
Michał Sędziwój z Sanoka

Alchemik

Dat nie umieszczały, nie było takiej potrzeby, zresztą i tak nikt by nie uwierzył.

– Przeżył tyle lat i dał się zabić… – westchnęła Katarzyna. – Dlaczego? Dlaczego teraz? – wyrwało jej się. -To niesprawiedliwe!

– Myślę, że kto jak kto, ale on może być zadowolony – powiedziała Stanisława. – Dobrze wykorzystał dany mu czas. Był prawdziwym mężczyzną i prawdziwym człowiekiem. Kochał, walczył, tworzył i chyba przez większość swoich dni był szczęśliwy. Oddał życie, likwidując jednocześnie bandę prawdziwych bydlaków, więc nawet jego śmierć nie poszła na marne. No i zostawił po sobie masę prac naukowych, choć zazwyczaj nie podpisywał ich własnym nazwiskiem.

– Ale ja… – Głos jej kuzynki załamał się. Wybuchnęła szlochem.

Długo nie mogła dojść do siebie.

– Zostawił nam to. – Stanisława dobyła z pochwy szablę. – Najbardziej zdumiewający przykład broni białej, jaki istnieje na naszej planecie.

– Dobry płatnerz w wykonaną przez siebie broń zaklina część swojej duszy – powiedziała Monika. – Tak mówią nasze legendy. Jeszcze za tysiąc lat każdy, kto weźmie to do ręki, będzie mógł tylko pochylić głowę w hołdzie jego umiejętnościom… Może to znak dla ciebie? – Popatrzyła na Katarzynę. – Znak, abyś poszła jego drogą?

– Co masz na myśli?

– Ani ja, ani Stanisława nie jesteśmy intelektualistkami. Trwamy, ale nasze istnienie jest raczej jałowe. Nie poszerzamy granic ludzkiego poznania. Ty ze swoją lotną inteligencją możesz kontynuować jego badania.

Zerwał się porywisty, wschodni wiatr.

– Na nas już pora – powiedział Ihor. Zrozumiały, że to pożegnanie.

– Zostańcie – poprosiła Stanisława. – Widzisz, ile tu jest roboty, sama sobie nie poradzę.

– Wasz pobyt jakoś zalegalizujemy – dodała Katarzyna, ocierając oczy. – Mam swoje dojścia.

Pokręcił głową.

– To wasza ziemia, a ja muszę wracać do siebie. Wiele się nauczyłem od Anzelma, pora wykorzystać tę wiedzę w praktyce i pogospodarzyć na swoim. Ale za rok z przyjemnością wpadniemy znowu na kilka tygodni. Gdyby były jakieś prace wymagające udziału zręcznego cieśli…

– Wiosną będziemy stawiać chaty dla letników – rzuciła agentka.

– Zatem przyjedziemy w październiku przygotować drzewo, przez zimę je wyleżakujemy i gdzieś w maju weźmiemy się do roboty – zaproponował. – Zostawię wam numer telefonu jakby co. I adres poczty elektronicznej, ale zaglądam do skrzynki mniej więcej raz na tydzień. Więc jak coś pilnego, to raczej dzwońcie.

* * *

Rozpoznała go po sylwetce. Stał na przełęczy, patrząc na wieś. Zauważył je i pomachał ręką. Pobiegła do domu, porwała cugle wiszące w sieni. Złapała klacz, dosiadła na oklep i co koń wyskoczy pomknęła chłopakowi na spotkanie. Zeskoczyła i bez słowa, łkając, padła mu w ramiona. Laszlo objął Monikę i długo jej nie wypuszczał. Wreszcie odsunęła się zawstydzona.

Był zmęczony, wychudł, ale jego oczy płonęły jak dawniej, a na wargach wykwitł uśmiech. Ciężkie buty pokryte miał pyłem, spodnie przetarły się na szwie. Pod spraną, płócienną koszulą zagrały mięśnie.

– Księżniczko… – Uśmiechnął się. – Wróciłem do ciebie.

– Ja… – Chciała od razu wszystko z siebie wyrzucić.

– Wieczorem siądziemy przy kominku i na spokojnie opowiesz mi, co tu się działo. – Przytulił ją i pocałował w policzek. – A ja wiele się nauczyłem przez te tygodnie.

– Ja… Och. Jakie masz plany?

– Wpadłem tu tylko na dzień, może dwa. – Spoważniał. – Mamy tam nieprawdopodobnie dużo pracy. Będę musiał…

– Chcę jechać z tobą! Pomogę wam. Znam języki, te żywe i te dawno zapomniane, jestem silna i dobrze widzę w ciemności. Umiem walczyć i zabijać. Na pewno nie sprawię wam kłopotu!

Uśmiechnął się i kiwnął głową. Wskoczył z gracją na siodło, posadził przed sobą dziewczynę i lekko ściągnąwszy cugle, pogalopował przez wioskę.

* * *

Jest wczesny ranek. Dolina zmieniła się przez ostatnie kilka tygodni prawie nie do poznania. Na wzgórzu, górując nad wsią, stoi krzyż. Nieco niżej jaśnieją grube belki szlacheckiego dworu. O rzut kamieniem stoi kilka mniejszych budynków gospodarskich. Słońce odbija się w świeżo umytych szybach. Opadający ku południu stok został oczyszczony z chwastów i skopany. Wiosną dziewczęta przesadzą tu krzewy pigwy i derenia. Obok zmieści się nieduża winnica i nowy sad. Wiele jeszcze trzeba zrobić. Poprawić drogę, wyburzyć baraki i zrujnowane budynki dawnego PGR-u, wznieść na ich miejsce estetyczne chaty dla tubylców i letników. Oczyścić koryto rzeczki, na młynówce umieścić turbiny. Sam młyn też warto odbudować, będzie się ładnie prezentował. Kowal, którego znalazła Monika, ma przyjechać następnego dnia. Jedna z szop zostanie zaadaptowana na kuźnię. Dobry stolarz też będzie niebawem na miejscu.

Dolina pochłonie jeszcze masę pieniędzy, ale ważniejszy jest wysiłek, praca, którą trzeba będzie włożyć, by majątek mógł nadrobić pół wieku zaniedbania. Pomysły Katarzyny są dobre i powinny przynieść konkretne owoce. Pegeerowcy już wstali, trą zaczerwienione z niewyspania oczy, klną na ciężkim kacu, ale powoli biorą się do roboty. Na razie praca ich przeraża, ale za miesiąc przywykną, za rok może polubią? Dziś czekają ich dwie niespodzianki. Po pierwsze, dostaną wypłatę. Po drugie, Stanisława poczęstuje ich winem. Alchemiczka jest podstępna jak żmija. Odrobina tynktury zmieszana z pospolitym jabolem daje ciekawy efekt. Każdy, kto się tego napije, przez długie miesiące będzie czuł wstręt do alkoholu.

Katarzyna przywiozła z Krakowa skrzynkę pełną zeszytów oraz oprawnych w skórę ksiąg z notatkami Alchemika. Usiadła w swoim pokoju przy oknie i otworzyła najstarszą z nich. Obiecała sobie, że przeczyta wszystkie, pozna sposób myślenia tego wielkiego człowieka, który, choć odszedł, pozostawił ogromną spuściznę. Wczoraj zajrzała do ostatniego kajetu, znalazła tam gąszcz skomplikowanych wzorów i wyprowadzeń. Wygląda na to, że mistrz przez ostatnie lata zajmował się antygrawitacją. Agentka nie wie jeszcze, do jakiego etapu dotarł, ale czuje, że jeśli pójdzie dalej jego drogą… Zamrugała powiekami, powstrzymując łzy cisnące się do oczu, i zaczęła czytać:

Warszawa,

24 października, anno domini 1624

Zaraza w mieście czyni bardzo szybkie postępy. Wraz z Łukaszem Drewno znowu prace medyczne Benedykta Solfy, Petrycego i innych dziś czytaliśmy. Powietrze jako źródło moru wykluczam. Chorobę ludzie sobie wzajemnnie przekazują, w sposób dotąd niewyjaśniony. Zaobserwowałem, iż z rozciętych guzów szyjnych krew bardzo zepsuta ciecze. Zatem jakieś czynniki istnieją, jeden, któren sprawia, że mięso zabitych zwierząt gnije, i drugi – podobny, zjadliwszy bardziej, który w żywym ciele podobne spustoszenia uczynić może. Mniemam, iż może to coś na podobieństwo robaków być, jednakowoż nieskończenie małych, których ni okiem naszym, ni przez lupę niepodobna dostrzegnąć…

Monika leży zwinięta w kłębek, nakryta cienkim pledem. Już nie śpi. Spakowany plecak spoczywa w nogach łóżka. Schody wiodące na poddasze skrzypią. Za kilka sekund Laszlo stanie w drzwiach, uśmiechnie się do niej i powie:

– Wstawaj, księżniczko. Pora ruszać w drogę.