Выбрать главу

– Tak jak masoni? – Agentka wreszcie znalazła jakiś punkt zaczepienia.

– Owszem, tylko że masoni udają – mruknęła alchemiczka, patrząc na księżniczkę spod oka.

Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to złotowłose, piętnastoletnie cielątko jest trzy razy starsze od niej. I znacznie lepiej urodzone.

– Od bardzo dawna nie stawia się u nas dworów, o zamkach nie wspominając – zauważyła Katarzyna. -Sądzisz, że ten cech jeszcze istnieje? I jak niby mamy ich odnaleźć, jeśli to takie ściśle tajne?

– Mam jeden adres kontaktowy. Sprzed siedemdziesięciu lat, ale kto wie, może jeszcze aktualny.

– Zwariowałaś.

– Wiem, mistrz Michał niejeden raz mi to powtarzał – zakpiła łagodnie. – A na razie trzeba zobaczyć, czym dysponujemy, na jaką pomoc możemy liczyć tu, na miejscu.

Osiodłała klacz Moniki i zjechała w dolinę. Sołtys, widząc, że kobieta kieruje się w jego stronę, zaklął. Przez chwilę rozważał, czy nie ukryć się w domu, ale się nie zdecydował. Czuł, że wyłamałaby drzwi i wyciągnęła go siłą spod łóżka… Zatrzymała się w miejscu, gdzie resztki palików wyznaczały linię nieistniejącego od lat płotu.

Nie była wysoka, jednak siedząc na koniu, górowała nad chłopem. Chłodne, niebieskie oczy patrzyły ostro i przenikliwie. Zdjął czapkę i stanął na baczność, skarcił się w myślach, dał sobie „spocznij", ale spostrzegł, że jego ciało znowu pręży się jak struna.

– Jesteś tu sołtysem? – Przechyliła głowę.

– Jestem. Właściwie to byłem – wykrztusił. -Yyyyy… No bo…

– Wiem – ucięła krótko. – Ile takich zombi macie na stanie? – Spojrzała z odrazą na Macieja, który wymiotował przewieszony przez pobliski płot.

– W Kruszewicach mamy czterech ludziów. – Józef złożył z trudem w miarę poprawne zdanie.

– Cztery osoby – poprawiła go. – Reszta uciekła?

– A na co mieli czekać?

– Na mój powrót. – Uśmiechnęła się olśniewająco. Strasznie chciało mu się zakląć, ale kobieta trzymała w dłoni szpicrutę i jakoś tak mu się wydało, że jeśli rzuci miechem, oberwie natychmiast przez łeb.

– Zwołaj na piętnastą zebranie mieszkańców. Obecność obowiązkowa. Macie tu odpowiednią salę?

– O, tamoj klub był. – Wskazał barak z nieco zapadniętym dachem.

– Może być – mruknęła. – Potem postawi się coś lepszego.

– Co powiedzieć ludziom? – zapytał.

Spojrzała na niego zaskoczona. Przygłup jakiś czy co?

– Że mają przyjść – wytłumaczyła raz jeszcze cierpliwie.

– A jak zapytają, po co?

– Odbędzie się zebranie na temat przyszłości wsi i majątku. To i owo chcę tu zmienić. Zapewne będą chcieli poznać moje plany. – Wzruszyła ramionami i spiąwszy konia, odjechała.

Były sołtys poskrobał się po głowie. Od początku wiedział, że będą problemy, ale nie sądził, że aż takie.

Pozostali schodzili się niechętnie, z obawą, ale o oznaczonej godzinie pojawili się na miejscu. Stanisława w towarzystwie kuzynki i Moniki stanęła przed drzwiami baraku i spojrzała z niechęcią na zardzewiałą kłódkę.

– Poproszę klucz – poleciła.

Najlepszą metodą błyskawicznego narzucenia ludziom władzy jest wydanie kompletnie niewykonalnego polecenia. Trafiła bez pudła.

– Zgubiony jeszcze z dziesięć lat temu – wybąkał sołtys.

Kiwnęła głową i spojrzała znacząco na Monikę. Księżniczka uśmiechnęła się i bez trudu wyrwała gołą ręką skobel. Zaszemrali ze zdumienia. Weszli do środka, płosząc myszy, które rzuciły się do panicznej ucieczki. Niewielkie pomieszczenie dawnej świetlicy zawalone było resztkami mebli. Ściany, murowane z pustaków, były kiedyś obite drewnopodobną boazerią. Obecnie pozostały z niej tylko łaty i listwy cokołowe. Kable wyszarpano. Linoleum kryjące pozrywaną podłogę było nieprzyjemnie szare. Betonowy strop znaczyły rdzawe zacieki: żelazne pręty korodowały pomalutku. Przez dwa brudne, zakratowane okna wpadało trochę światła. Mniej więcej jedną piątą sali zajmowała drewniana scena.

– Krzesło – zadysponowała dziedziczka.

Sołtys rzucił się w stronę stosu połamanych mebli, wyszukał taboret, przetarł go ofiarnie własnym rękawem i ustawił na podwyższeniu. Usiadła. Patrzyła teraz na zebranych z góry.

– Wiem, co wam chodzi po głowach – powiedziała. – Wasi przodkowie byli chłopami pańszczyźnianymi mojej rodziny jeszcze przed opuszczeniem Kruszewie Nowych na początku siedemnastego wieku. Znacie nasze rodzinne legendy.

– A jakże. – Brygadzistka Hanka wytarła usta dłonią – Opowieść o pannie Stanisławie, która zarżnęła męża, napiła się jego krwi i już się nie zestarzała, i nie umarła…

Alchemiczka przechyliła głowę i otaksowała spojrzeniem brudną, starą babę.

– Dziadkowie opowiadali – dodał Maciej. – Ostrzegali, że możesz wrócić, ty wampirzyco…

– Co do męża, należało mu się. – Wzruszyła ramionami. – I nie czuję najmniejszych wyrzutów sumienia. – Twarze pobladły. – Ale co do reszty, mylicie się całkowicie – zaprotestowała z godnością. – Nie jestem wampirem.

– Ja jestem – nagle odezwała się siedząca na parapecie okna Monika i dla potwierdzenia słów strzeliła ssawką.

Mieszkańcy przeżegnali się odruchowo.

– Czego od nas chcesz? – zapytał sołtys. – Krwi? Złota ani pieniędzy nie mamy…

– Majątek wznawia działalność. Potrzebuję pracowników. Dam dobre warunki i nieźle zapłacę. W zamian oczekuję wydajnej pracy.

– A co, znaczy, trzeba by robić? – zainteresował się Heniek.

– Na początek głównie karczowanie krzaków i prace ziemne. Potem trzeba będzie poprawić nawierzchnię drogi, znajdzie się robota przy ciesiołce, ścince drzew i murarce.

– E, to nie dla nas. – Rozczarował się z miejsca.

– A co byś chciał? – Spojrzała na niego badawczo.

– Traktorzystą byłem. – Wypiął dumnie zapadłą pierś. – A i vistulą jeździć umiem.

– Co to, u diabła, jest vistula? – zdumiała się Stanisława.

– Bardzo starego typu kombajn – powiedziała jej kuzynka. – Robili je zanim ruszyła produkcja bizonów. Ostatni widziałam… No, będzie z piętnaście lat temu.

– Sprzętu zmechanizowanego nie będziemy chwilowo używali – dziedziczka zwróciła się do kandydata na pracownika.

– E, to ja nie jestem zainteresowany. A siłą nas nie zagonicie. Pańszczyzna zniesiona. – Poczuł się ciut pewniej.

– W zasadzie tak. – Katarzyna otworzyła teczkę. – Jednak nie do końca. Nabyłyśmy cały majątek, wasze baraki też.

– Baraki, ale nie ludzi – warknął Józwa. – Nasze ulice, wasze kamienice. – Resztki pamięci, nie do końca wypłukanej samogonem, przechowały troskliwie usłyszane kiedyś od dziadka, przedwojenne jeszcze hasełko i wykorzystały je twórczo.

– W sumie na jedno wychodzi. Skoro baraki są nasze, będziecie musieli płacić czynsz. Takie jest prawo. Do tego fundusz remontowy i akumulacyjny.

Tubylcy popatrzyli na nią kompletnie zdumieni.

– Jak to? – wykrztusił ktoś.

– Nie będzie wysoki – uspokoiła ich Stanisława. – Trzysta złotych miesięcznie. Kto nie zapłaci, pół godziny na spakowanie i won. Nie pójdzie dobrowolnie, to wyniesiemy w kawałkach.