Выбрать главу

— Byłeś mi wierny?

— Tak. Byłem ci wierny.

— A jesteś jeszcze?

— Jestem.

— Pojedziemy do Ameryki?

— Dlaczegóż do Ameryki?

— Bo tu nie chcę.

— Dobrze. Gdzie zechcesz, gdzie każesz.

— A masz dużo pieniędzy?

— Mam ze sobą wszystko, co posiadam.

— Jak to?

— Zrobiłem z braćmi taką umowę, ustąpiłem im bez zysku dla siebie — no, ze stratami — udział w majątku, w fabryce, w naszym domu komisowym…

— Więc ile możesz mieć wszystkiego?

— Ewo, czemu o tym teraz chcesz mówić?

— Muszę teraz o tym mówić…

— Dlaczegóż musisz?

— Bo teraz całe życie mam ci oddać. Całe życie… Mam ci oddać całe życie…

— Jeżeli chcesz wiedzieć, to tak… Mam kilkakroć sto tysięcy rubli. Trudno mi zliczyć dokładnie, bo mi bracia przekażą na banki. Dowiem się dokładnie w naszym banku.

— Zmień to wszystko na gotówkę. Czy to można? I jedźmy jutro, pojutrze… Dobrze?

— Och, dobrze! Ale czemu wszystko na gotówkę?

— Chcę koniecznie. Muszę te pieniądze mieć w ręku.

— To niebezpiecznie…

— Wszystko jedno, ja muszę. Boję się, że mię porzucisz jak tamten. Was trzeba siłą trzymać.

— Mnie siłą nie potrzebujesz. Tamtego kochasz jeszcze? — spytał wstając z ziemi i wdzierając się na nią, sięgając do ust i patrząc w oczy.

— Nie! — krzyknęła boleśnie. — Już go nie kocham! Słyszysz? Słyszysz, co mówię? Słyszysz? Podłego, co mię porzucił i zepchnął w przepaść! Nie, nie kocham! Zapomniałam nareszcie tego szelmę, co mię wydarł ze świata, od mego ojca… Ciebie kocham… — szepnęła.

Oczy jej stały się dzikie i jakby ślepe. Drżała całym ciałem. Łkanie głuche przebiegło w śmiech.

Szczerbic rozglądał się po mieszkaniu. Zgadła jego zamiary i zaprzeczyła ruchem głowy. Była blada. Oczy miała zamknięte, usta zsiniałe. Cichaczem szeptała:

— Dam ci znać, kiedy masz przyjść. Na całą… noc… Chcę, żebyśmy nareszcie… bez tych… ubrań…

— Ewo! Ewo!

Zbliżył usta do jej ust i poił się rozkoszą jej oddechu, szałem zatapiania źrenic w jej oczy… Rozpalił nareszcie jej usta, wydobył na policzki krwawy rumieniec. W pewnej chwili, odchyliwszy głowę, spojrzał i przeraził się, gdy spostrzegł jej straszny uśmiech. Chciał zapytać, skąd to potworne widmo na jej wargach, ale uśmiech znikł. Spytała niespodziewanie:

— To ty przestrzeliłeś Niepołomskiego, prawda?

— Ewuniu!

— Powiedz, wszak to ty go przestrzeliłeś!… O tu. Ja znam dobrze to miejsce: głęboka, sina blizna, jakby dwie wargi stulone maleńkich, dziecięcych usteczek. Ja znam… Słuchaj! Na mych piersiach, tak samo jak on. Chcesz?

— Ewo!

— Nie! Wtedy dopiero… w nocy… Napiszę.

— Napiszesz?

— Chociaż… dlaczego i po co mam pisać — cicho znienacka jęknęła. — Nie umiem zdać sobie sprawy z tego, czy mam napisać, czy nie. Myśl o tobie jest we mnie jeszcze silniejsza niż dotychczas. Ale przecie szaleństwem jest żyć tak, jak ja żyję. Wszystko jest sprzecznością, zabijaniem własnego ja. Żyję po to tylko chyba, żeby w pełni zaznać, czym jest brutalność i trąd życia.

— Co ty mówisz? Nic nie rozumiem, co ty mówisz?

— Dawniej pragnęłam być człowiekiem, a teraz już z tego drwię. Chcę właśnie wyrzucić poza siebie to wszystko, co było zadatkiem na człowieka, by mieć tym drastyczniejszy obraz istoty życia. Wszystko jest wstrętne i podłe, skoro może istnieć taki ból, jaki już widziałam. Żyję tylko wspomnieniem tego i nie mam już ani chwili zapomnienia.

— A żebyś ty mi chciała wytłumaczyć, co to znaczy! Gdybyś mi tylko zechciała powiedzieć prawdę. Ja bym ci wszystko wytłumaczył…

— Nie ma na ziemi nic „pięknego”, nic „szlachetnego”. Wstrętna i cuchnąca od brudu jest ludzkość. Nie ma żadnych wzniosłych „dążeń”, nie ma nawet pustki, bo jest na miejscu pustki zło bezgraniczne i chaos.

— I ty to mówisz, która sama jesteś dobrem, prostotą i porządkiem. W tobie wszystko jest ścisłe, dokładne, dociągnięte i dostrojone. Bóg mieszka w twym kobiecym sercu. Niebiosa są w twoich łaskawych oczach. To we mnie tylko wszystko jest łamkie, sypkie, lecące za wiatrem…

Ewa nie słuchała. Jej rozpalone oczy patrzyły w kąt pokoju. Przez chwilę Szczerbic sądził, że dostała pomieszania zmysłów. Mówiła nie do siebie, mówiła do Szczerbica, ale mówiła dla samej siebie:

— Żyć można, jak komu wygodniej. Można być nieuczciwym, można być niskim, można wszystkim, czym kto chce, byleby znaleźć chwile i godziny zapomnienia. Nie myśleć i nie cierpieć! Cały bowiem tragizm jest w tych wyrazach. Poza nimi wszystko jest dozwolone. Wiem, że tak mówić może tylko człowiek lichy, ale ja właśnie chcę być taką. Wszystko jedno — byleby tylko uniknąć męczarni. To jedno, że się sobie nie wydziera nędznego życia, jest już wyrokiem. Ale… wszystko jedno…

Szczerbic słuchał klęcząc u jej nóg. Głowę swoją podparł jej dłonią i nic innego nie czuł prócz nieskończenie rozkosznego pragnienia, żeby posiąść tę cudną dziewczynę. Gdy siedziała nieco pochylona, w zapomnieniu o sobie, linia jej piersi cudownie zatoczona nad linią łona, jak w posągu Afrodyty z Knidos, stała się obrazem najwyższej piękności.

— Nie ma pojęć — lepszy — gorszy — bo wszystko jest bezwzględnie złe, a nadto wszystko jest bez wartości. No — a ja będę żyła dalej. Dlatego się, mój panie, nie umiera czystą, żeby kiedyś zdechnąć brudną. Nieść przez całe życie ohydę, „przystosowywać się do okoliczności” w miarę zagłuszenia tego, co chciało żyć.

— Posłuchaj mię… Czy tu nie ma fortepianu? Zagrałbym… dla ciebie Griega. Pamiętasz naszego Griega?

— Nie ma tu nic… Gdybym mogła, stworzyłabym wielkie dzieło: hymn na chwałę złego i nieszczęścia. Umarłabym wówczas spokojnie, gdybym mogła wyrazić cały ból i grozę życia. Słyszysz: grozę życia. Oprócz mnie jednej nikt tego stworzyć nie potrafi, a ja nie mogę. Jestem głupia, pospolita jędza. Któż zdoła stworzyć obraz złego, które by było tak potężne, jak jest zło samo? Nikt!

— Słuchaj, Jasna! Pojedziemy do Ameryki, na półwysep Florydę, w lesiste puszcze Newady albo Montany, w płaszczyzny Teksasu albo w doliny Missisipi. Stworzymy sobie świat jak z baśni Chateaubrianda. Jeżeli zechcesz, jeżeli każesz, założę w stanie Dakota wielką farmę przemysłową, jedno z dziwowisk i monstrów życia nowoczesnego. Zrobimy szybko olbrzymi majątek. Dawno to postanowiłem. Tu cię w Europie nie mogę pojąć za żonę, lecz tam… Tam będziemy żyć jak wolni ludzie! — nie! jak królewska para, bo tylko w Ameryce są jeszcze królowie…

— Dobrze, dobrze… Ale czy ty wiesz, marzycielu, że ja mam narzeczonego?

Szczerbic siedział w tej samej pozie, bez ruchu, jakby nie słyszał, co rzekła. Po chwili spytał:

— Narzeczonego? Któż to ma być? Kto to taki?

— Brunecik, młody, ładny. O, ładniejszy od ciebie.

— I kochasz go?

— No, tak.

— A mówiłaś, że mnie kochasz?

— I ciebie kocham.

— A on, powiedz, całował cię?

— Tak.

— A on, powiedz, posiadał cię?

— Tak.

— Więc nie dotrzymałaś tego słowa, cośmy w Paryżu?…