— Nie dotrzymałam.
Załamał ręce, nagle się zachłysnął i, jak dziecko lękające się tyrańskich razów, pytał jeszcze:
— Cóż teraz ze mną będzie?
Blady uśmieszek i obojętne słowo:
— Wkrótce będzie nasz ślub.
— „Nasz ślub”!
— No, mój ślub z nim.
— Więc nie pojedziesz ze mną do Ameryki?
— Do Ameryki! Skądże znowu taki pomysł… Muszę przecie wszystko rozważyć, roztrząsnąć…
Poprawiła się na swym krześle i zwróciła na Szczerbica oczy uprzejme, jakby obydwoje byli na raucie i prowadzili miły, flirtowy dialog. On siedział wciąż na ziemi przytłuczony razami słów.
Mówiła kokieteryjnie, ze skromnością spuszczając oczy:
— Ile razy narzeczony… opierał się na mnie, wierz mi, zawsze myślałam o tobie.
— Po cóż kazałaś mi tu przyjechać? Dlaczego przysłałaś taki list? Czemu mię wyrwałaś ze Zgliszcz, żeby mi to powiedzieć… — pytał w szaleństwie rozpaczy. — Powiedz, czemużeś to zrobiła?
Z prostotą:
— Nie wiem.
— Któż to jest ów człowiek?
— Po co ta wiadomość?
— Mówże!
— To jest pewien… przedsiębiorca, współwłaściciel kopalń złota w jakimś Klondyke. Ja właśnie mam jechać do Ameryki, ale z nim. Więc czegóż ty chcesz ode mnie i dręczysz mię. Przecie z dwoma naraz nie mogę jechać do Ameryki.
— Powiedz mi przynajmniej, co ja mam teraz zrobić. Czy mam cię opuścić i wracać do Warszawy?
— Ach, ja takich rzeczy nie wiem!
— A czego ty chcesz? Czego byś ty pragnęła? Ja zrobię wszystko, co mi każesz zrobić.
— Kiedy ty jesteś słaby człowiek. Hrabia-muzyk. Ty nic nie możesz zrobić. Nic. Gdyby ci odebrać pieniądze, to cóż byś ty robił, nieszczęśliwy? Wyrzuciliby cię zaraz z pierwszorzędnego hotelu na ulicę i ty byś na ulicy zmarł szlachetnie z głodu. Chwalisz się, że zrobiłbyś majątek, ale przecie sam wspomniałeś przed chwilą, że jesteś słaby, lecący za wiatrem. Twój największy wyczyn — to gdy odbędziesz podróż do Nicei albo na karnawał do Rzymu… Prawda? Mężny jest ten, kogo niepodobna zniszczyć, który po stokroć wstanie z ziemi i wydławi, wydusi wrogów. Silnym jest ten, kto może być zwyciężonym dopiero przez śmierć, lecz nie przez żyjących ludzi. Takiego trzeba zabić, żeby go zwyciężyć, gdyż dopóki żyje — z nim jest zwycięstwo nad ludźmi…
— Cóż ja pocznę nieszczęsny?… Twój narzeczony to taki właśnie człowiek niezwyciężony?
— Ty jesteś najmilszy mój komtuś Siżyś… Czy wolno mi będzie pocałować twe czoło, zawierające niedołężne myśli, twoje śliczne włosy tak starannie rozczesane, twój przecudny wygonik między śmiesznie zsuniętymi brwiami, gdzie właśnie przebywa czysto polska bezmyślność? Będę cię zawsze, zawsze kochała… Tyś mię jeden rozumiał…
— Gdybym mógł, gdybym cię mógł zrozumieć! Zabiłaś mię! Postąpiłaś z moją duszą jak owi straszliwi Żydzi z ciałem świętego Szczepana: ukamienowałaś ją! Już nie wstanę spod tych kamieni.
Nie podniosła zwieszonej głowy.
Rozpacz nieuciszona, nieznajdująca ujścia, rozpacz, ciskająca człowiekiem jak sprzętem, pchnęła go z miejsca.
— Już pójdę! — jęknął z nagłym wybuchem, wstając z klęczek.
Spojrzała nań leniwie, leniwie… Nie powstrzymała go. Wolno poszedł ku drzwiom, zamknął je za sobą i zmierzał w czeluść schodów. Doznał wrażenia, że spadnie w przepaść, spadnie… w przepaść… głową na dół… Czuł we wzroku jej nieszczęście. Myślało mu się, że należałoby udać się wprost na Dworzec Północny i wrócić niezwłocznie do kraju. Zahuczał w głowie dziki łoskot pędzącego pociągu. Tak nakazywała duma i nakazywał rozum. Mówił do siebie z wydętymi wargami, że duma nakazuje odejść. Rywalizować z jakimś drabem? Do diabła! Dopóki była cudną zagadką, istotą, która przestała kochać tamtego, czystą ciałem a zaślubioną z ducha… Dopóki była kwiatem gorzkiego migdału… Dopóki była… Tam, w Paryżu… Narzeczony! śmiech szyderczy wyleciał z piersi. Natychmiast wyjechać! Tak też uczyni. Bez zawiadomienia! Niech pożałuje ta donna, no, i niech się trzyma swego narzeczonego. Rywalizować z jakimś drabem? Rywalizować?
Ruszył żywo na dół… i nagle na zakręcie schodów zatoczył się jak pijany… Zapach jej perfum musnął nozdrza… Szczerbic marzył przez sekundę, żeby roztrzaskać głowę o mur albo skoczyć, och, skoczyć z wysokości schodów i połamać nogi, potrzaskać ręce, zmiażdżyć czaszkę. Niechżeby wyszła z wysokiej swojej komnaty, niechżeby zobaczyła, niechżeby oczy jej niebieskie… Wtedy ostatnim tchem rzucić jej to słowo, to straszne słowo!…
*
W ciągu trzech tygodni pobytu w Wiedniu Zygmunt Szczerbic przeżył piekło cierpień i radości (a raczej uciech). Ewę widywał rzadko. Za drugim widzeniem się (na ulicy, w bramie jakiegoś domu) oświadczyła mu, że będą mogli być razem, ale dopiero w dniu jego wyjazdu. Wtedy także dowiedział się o swoim losie, to znaczy, że ona ani myśli jechać z nim w świat, lecz że wyjdzie za mąż za owego niewiadomego człowieka, zwanego w rozmowach „narzeczonym”. Szczerbic popadł w szaleństwo miłosne.
Kiedy we trzy dni po tym spotkaniu na ulicy dostał pozwolenie przyjścia do mieszkania Ewy po raz drugi, zastał ją w łóżku. Była chora. To, o czym marzył, za czym szalał, co stanowiło raj rojeń, stało się jego udziałem. Posiadał ją, pieścił bezbronną, obojętną, dziwaczną w tym oddaniu się bez protestu, bez rozkoszy, niemal bez pocałunku, w biernej, pospolitej uciesze zmysłów. Wyszedł stamtąd uszczęśliwiony, ale jakby obdarty z uczuć, żałujący skrycie tęsknot i udręczeń.
Znowu cztery dni spędził w hotelu i w samotnych spacerach po salach olbrzymiego Muzeum. Spędzał godziny, siedząc z oczyma wlepionymi w jakiś portret Filipa IV malowany przez Velasqueza, w posąg Nike Samotrackiej albo w twarz Izydy w płaszczu z czarnego marmuru…
Czekał na następne spotkanie, które miało nastąpić u niego w hotelu. Zrazu nie myślał wcale o tej rozkoszy i miał takie wrażenie, jakby jej zgoła nie pragnął. Ale w miarę jak się chwila zbliżać poczęła, popadł w szał tęsknoty, w szał pełen boleści, trwogi, panicznej furii, żeby te chwile, które przyjść miały, nie ominęły jego doli. Rozkosz nadciągała jak hucząca burza, która wynurza się z niewiadomości nocnej. Wzdychanie, żeby biegła coraz bardziej chyżo… Na zewnątrz siebie był obojętny, ale daremnie dusił ohydne wrzenie potęgi mocniejszej niż rozum, niż wola, niż honor, niż nałogi, niż wszystko, z czego składała się istota duszy. W dniu oznaczonym rano spotkał go cios. Otrzymał karteczkę z napisem:
„Wolałabym tam nie przychodzić. Jestem chora. Mogę być u siebie w domu od godziny 4 do 6. Proszę odpowiedzieć, czy mam czekać u siebie”.
Napisał natychmiast list błagalny, podły od uniżonych skłamań, wynurzający wszystko, wszystko do ostateczności. Pisał go jednym tchem, gadając wyrazy głośno, gdy je kreślił drżącą ręką. Pulsa wówczas łomotały w skroniach, pot zlewał czoło. Wkrótce posłaniec przyniósł mu odpowiedź:
„Dobrze. Przyjdę”.
Fala spłynęła na głowę, cisza i obojętność na serce. Znużenie… W godzinie oznaczonej czekał, biegając z kąta w kąt pokoju. Był ślepy, ogłuchły, szalony.
W parę minut po oznaczonym terminie weszła. I tego dnia była obojętna. Ani cienia zapachu duszy, który taką rozkoszą, taką poezją, taką miłością nasycił go w Paryżu. Wzrok głuchy. Oczy nie mogą go przebić. Uśmiech zamurowany jak zaklęta królewna, na której zbudzenie słowa tworzącego nie ma. Była dlań dobra, litościwa, dziwacznie, sennie posłuszna jego cielesnym marzeniom. Czując potęgę piękności swego nagiego ciała, pierwszy raz może w życiu puściła wodze rozkoszy rozpasania zmysłów i pozwoliła korzystać z jego łask. Niektóre jej mrukliwe, krótkie życzenia doprowadziły go niemal do śmierci. Tych kilka godzin — był to zenit jego życia. Teraz dopiero poznał jego piękność…