Выбрать главу

— Zdaje mi się, że i dziś jeszcze dużo nabrałoby się takich siłaczów. „Zachować siebie, zostać szczęśliwym…”

— Doprawdy?

— Myślę.

Podniósł oczy pełne ognia, wyrzutu, jakby pogardy.

— A czy ty, na przykład, potrafiłabyś zostać szczęśliwą wbrew całemu światu?

— Ja?! Cóż tam ja… — szepnęła zmieszana.

— Naturalnie, Desdemona jeszcze w was pokutuje.

— Nie rozumiem.

— Człowiek z tej samej plejady — Diderot — mówi bez wahania: „Dozgonne małżeństwo jest nadużyciem, tyranią mężczyzny, który sobie przywłaszczył prawo posiadania kobiety”. Cóż ty na to?

— Nic. Mało co o tym wiem. I mało mię tam ów Diderot obchodzi… — mówiła wolno, wciąż rysując laską kresy na śniegu.

Czuła, że za tymi słowami ukrywa się coś innego. Łukasz wciąż mówił jednym tchem, jakby nie ją, lecz siebie przekonywał:

— Diderot mówi: „Szczęście i obyczajność mogą się znajdować tylko w tych krajach, gdzie prawo nadaje powagę instynktowi”. I rzeczywiście — w Japonii panny kąpią się wobec mężczyzn bez najmniejszego zakłopotania. A Japonia — to wielkie społeczeństwo.

— Ach, z tą waszą Japonią! Japonia i Japonia na wszystkich ustach… — rzekła oschle i porywczo.

— Oczywiście — gdzieżby nasza panna mogła kąpać się wobec mężczyzny i nie płonąć ze wstydu!

— No, w samej rzeczy… — mówiła Ewa czując, że się cała pali w ogniach.

— A tymczasem wstydliwość, podobnie jak szata, jest wynalazkiem, uchwałą.

— Doszliście już do takich wynalazków, że rumieniec wstydu młodej dziewczyny jest… wynalazkiem.

— Zaraz ci na to dostarczę dowodu.

— Dowodu!

— No tak. Na wyspach Sandwich damy miejscowe, już nieco po europejsku ogładzone, podpływały ku okrętom nago, dźwigając na głowach jedwabne suknie i parasolki. W te suknie stroiły się na pokładzie wobec oficerów okrętu, ażeby się tym oficerom podobać.

Ewa wciąż rysowała znaki na śniegu.

— Na wyspach Iles des Pins misjonarze wywołali gwałtowny protest, żądając, ażeby dziewczęta przywdziały opaski. Polinezyjki, które usiłowano jako tako przyodziać, rozbierały się dla najbłahszych powodów. Uczucia wstydliwości nie zna wcale całe królestwo zwierzęce i ani jedno ze społeczeństw pierwotnych ludzkich.

— No, więc cóż z tego? — spytała Ewa z uśmiechem. — Cóż z tego, że pierwotne społeczeństwa albo zwierzęta? My nie jesteśmy zwierzętami — to darmo — ani z Iles des Pins. Także wzory!

— Chcę cię nieco wyćwiczyć w antropologii. Wstydliwość kobieca jest według mego mniemania wynalazkiem, i to… mężczyzn. Otello wymyślił szczelne szatki dla szanownej Desdemony. Pan jej, małżonek jedyny i władca. Dziedzicznie się to później przekazało córuniom.

Słuchała tego wszystkiego z wyrazem drwiącym na ustach, czego nie chciała się pozbyć. Ale w gruncie rzeczy z nadzwyczajną ciekawością przyswajała sobie wszystkie te szczegóły (już notabene jako swoje najgłębsze przekonanie).

— Dlaczegóż ty zamierzasz zawrzeć związek ze mną? — spytała wreszcie blada i pomieszana.

— Bo cię kocham nad życie swoje! Ty zresztą… Ty już nie jesteś taką! W tobie jest już męstwo człowieka i siła człowieka. Ciebie mąż nie potrzebowałby zamykać w haremie ani okrywać gałganami. Mogłabyś kąpać się wobec tłumu mężczyzn i pozostać dziewicą albo… być wierna jednemu, któregoś wspaniałomyślnie, według duszy swej wybrała.

Szept jego stał się zduszony od uniesienia:

— Ty jesteś Psyche, dusza najzupełniej wyzwolona…

— Nikt nie wie, czym ja jestem!

— „Ludzie — woła natura — którzy wskutek danej wam przeze mnie podniety dążycie do szczęścia przez cały czas waszego istnienia, nie opierajcie się mojemu najwyższemu prawu: pracujcie na szczęśliwość…”.

— Czyjeż to są te znowu cyniczne słowa? — spytała surowo.

— Znowu Holbacha. A zresztą… słowa wujaszka Epikura. Mądrość potępiona przez wszystkie ciocie…

Zapanowało dziwne milczenie. Wieczór już spadał. Świerki otaczającego lasu stały tajemnicze, zasnute śniegiem, w objęciach mrozu.

— Gdzież jest szczęście? — rzekła nagle i spojrzała Łukaszowi prosto w oczy.

On milczał.

— Czy… to… jest szczęście — powtórzyła drżąc na całym ciele.

Zdało jej się, że dookoła ziemia drży i kołysze się w dymach.

— Ewo… — wyszeptał. — Po coś to powiedziała?

I wokoło niego stał teraz milczący las, jakby zapalony ogniem nadprzyrodzonym. Ziemia dygotała. Chwiały się w oczach pagórki i mieniły niknące w nocy doliny.

Martwe przedmioty na mgnienie źrenicy otrzymały twarze przedziwne, wyrazy niesłychane. W ogniu bijącym zewsząd Łukasz posłyszał w sobie postanowienie…

— Dziś… — wyszeptał patrząc w ziemię.

Gdy podniósł oczy, zobaczył, że Ewa ma ręce na piersiach zaciśnięte i załamane. W twarzy uśmiech bladej boleści, szczęście pokory. Oczy bez spojrzenia, usta zaklęte w milczeniu od jego woli. Po bujnych włosach, które wiatr przerażenia wzburzył, szła teraz gładząca ręka doli.

Usiadł bezwładnie na obmarzniętym odziemku powalonego drzewa. Ewa stała obok, bezsilna i spokojna. Czuła pewność siebie i jakiś rodzaj zadowolenia z tego powodu, że już nie leży na niej ciężar „wstydliwości”. Marzyła, jak we śnie, za pomocą dwu wyrazów: dość wyrzeczeń! Łukasz ujął jej rękę i przyciągnął do siebie. Siadła przy nim niewygodnie, z uczuciem, że to jakieś nieestetyczne — oparła głowę (bez uniesienia) na jego ramieniu.

Czuła policzkiem zimno osędziałego futra na kołnierzu i oddalone gorąco ust. Z coraz bardziej niepohamowaną ciekawością czekała na śmiałe pieszczoty, których za chwilę miała doświadczyć. Wargi jej ust stawały się pąsowe, napęczniałe od płomienistej krwi. Zdawało się, że te usta nie mogą się już domknąć i zacisnąć, jak zawsze, jak dawniej. Ręce, ramiona, piersi, stały się twarde, natchnione, ruchliwe, podatne i giętkie, jak lotne ciało ptaka szybującego w powietrzu. Zimne, roziskrzone niebo, śnieżysty las, pochyła równia obmarzniętej góry — wszystko jak we śnie.

Zakasłał. Wyrwała mu się z rąk, zsunęła z kolan, odwróciła i stanowczo poszła ku miastu. Była piękna w swych prostych sukniach, a jakby naga. Z wyżyny nieba świecił już księżyc i nasycał blaskiem tajemne kryjówki.

Zapadał w głębiny śniegu i błyszczał miliardami promiennych kryształków, iskier błękitnych i pomarańczowych. Oczy Ewy pochłonięte były przez gwiazdy nieba i te gwiazdy ziemi. Śniło się, że słychać trzask światła zaziemskiego i ciepło martwych promieni księżyca.

Jak wietrzyk przewinął się w duszy zapach myśli:

„Idę sobie teraz po drodze szczęścia… Gwiazdy… Droga szczęśliwej doli… Dokąd prowadzi, dokąd idzie gwiaździsta droga?”.

I inna myśl, jeszcze bardziej wyraźna:

„Taka jest moja droga szczęścia… Gwiazdy…”.

Cisza długa duszy, cisza tak wielka jak w tym całym, szerokim obszarze. Nareszcie myśl ostatnia — ni to płacz nie wiedzieć czyj, ni to i krzyk strażniczy, po którym wzdrygnienie w nogach, ni to hasło radości:

— „Żegnaj!…”.

Gdy oboje wstępowali na strome schodki prowadzące do mieszkania, Łukasz trzęsącymi się rękoma z lekka popchnął ją do swego pokoju. Zamknął drzwi na klucz. Tymi latającymi rękoma zapalił lampę. Stała wciąż przy drzwiach. Zbliżył się i spojrzał w oczy. Po raz pierwszy ujrzał nowe ich spojrzenie. Patrzyły spod górnych powiek daleko — daleko… Były zagasłe, przeraźliwe, bosko żyjące, a jakby umarłe. Zdumiał się i przeląkł, patrząc w to błękitne spojrzenie, obnażone a pełne wyniosłości, jak kielich cudnego kwiatu, który ręka od łodygi i ziemi z szaleństwem oddarła. Chwytał w swe oczy to spojrzenie-miłość.