Выбрать главу

W tej samej chwili rzuciły się myśli trwożące, że on ją komuś wyda, że ją z mieszkania wypędzi, że na mocy jakichś praw każe zabrać… Przeczuwała, że na nią czyha siła fizyczna, brutalna napaść, zamach, który nie będzie końcem, lecz najwyższym spotęgowaniem niedoli.

Gospodarz „grzecznie” rozmawiał, czynił figlarne aluzje do jej stanu. Dopytywał się od niechcenia, gdzie jest mąż, czemu tak długo nie przyjeżdża. Odpowiedziała bladymi usty, że niedługo już… przyjedzie… Żyd jeszcze raz począł żartować. Oczy jego zamgliła żądza, którą Ewa już nauczyła się rozpoznawać. Wtedy uczuła, jakby ją ktoś ciął w głowę ostrzem siekiery. Powiedziała sobie wtedy, że musi umrzeć. Od owej chwili, która w jej umyśle wciąż była przytomną, minęły tygodnie nudy tak głębokiej, że nieszczęście w niej byłoby pożądaną rozrywką. Żyła w zupełnej ciemności, w gnuśnym zaniedbaniu. Stała się jak rola zarośnięta zielskiem. Nic już nie było przed nią i nic za nią.

Nie chciało się jej wracać do znanych cierpień, a nowych leniła się poznać. Straciła wiarę w to, żeby mógł istnieć jakiś inny świat uczuć, zgubiła w ciemności wiadomość nawet o tym, że żyją ludzie na świecie. Ziemia dla niej była pusta. Myśl wygasała, wola ginęła. Czasem jeszcze miotały się nerwy, jak odruchowo miotają się członki zwierzęcia związanego powrozami. Nastało bezwzględne bankructwo wszystkiego, już teraz rzadko kiedy widziała, jak jej, stojącej nad przepaścią, ziemia spod nóg się sypie. Nadchodził bezwład. W tej nocy okrutnej i nieskończonej nawet wspomnienie o Łukaszu uległo zaćmieniu. Pamiętała o nim nie jako o człowieku, lecz jak o czymś, co ma w sobie światłość. Ta światłość — to był przede wszystkim bolesny żal. Jak człowiek w nocy i ciężkiej gorączce pogrążony, który nie wie nic dokładnego o świetle słonecznym, a tylko o nim śni, czuła za sobą, w tej stronie, dokąd Łukasz pojechał, brzask gasnący. I to światło już nicestwiało.

Domyślała się, że i ono wkrótce pożarte zostanie przez ciemność, że nie będzie w jej sprawie życiowej nic a nic znaczyło, tak samo jak nic nie znaczy matka, ojciec, Aniela — jak wszystko, co niegdyś było, a później przestało być, a wreszcie żadnego literalnie nie ma znaczenia. Pisała jeszcze wciąż listy i pod dawnym adresem wysyłała je do Rzymu, ale po co to czyni, co to ma za sens — już nie wiedziała.

Jeżeli do czego zwracały się jeszcze uporczywie jej pożądania, to do jedynej sprawy… Do sprawy nicości.

Nie być! Gdybyż to ktoś zakradł się znienacka i zabił ją w półśnie! Wszystko już przeżyła. Strwoniła swe szczęście, a teraz, obskoczona przez skutki, przez pętlice, stryczki i węzły męczarni, nie może znaleźć wyjścia. Jeżeli nawet jest gdzie wyjście, to bezwład nie da się dowlec. Myśl sama sili się jeszcze nadaremno i próżno kołacze to tu, to tam.

Resztkami obumarłych władz pragnęła nieraz dowlec się do jakiegokolwiek kresu i ujrzeć jakikolwiek widnokrąg. Na próżno! Bezwładność jak płynny muł oblegała duszę…

W upały sierpniowe po całych dniach wysiadywała przy otwartym oknie, z głową opartą na obu rękach, wpatrując się w przeciwległy kąt podwórza, gdzie stała nowa, drewniana kloaka. Wiązadła, płatwy, drzwi, gonty, schodki i ściany tego budynku wryły się już w mózg i stały się symbolem śmierci. Jeżeli, choćby przypadkiem, zwróciła oczy w tamtą stronę, już ich nie mogła oderwać. Myśli wpadały jak w łożyska i kluby, jak w zaciosy i fugi, którymi nieodwołalnie mknąć musiały. Sam żółtawoszary kolor desek natychmiast przyciągał i porywał ku sobie.

W mgnieniu oka tworzył się schemat umysłowania o nicości. Skóra z lekka cierpła, przez włosy leciał sypki mróz, oczy wlepiały się w tamten kąt podwórza. Jak dojść do nicości. Oto są drzwi pokoju. Drzwi te otworzyć. Cztery schody prowadzą na podwórze z wąskiej sionki. Podwórze. Trzydzieści kroków. Znowu schodki. Pięć schodów…

I drzwi. Któż je otworzy? Kto udźwignie rękę ciężką jak skała? Kto udźwignie nogi ciężkie jak góry? Kto wsunie i przekręci klucz w zamku? Tam już by łatwiej.

Zamknąć tylko oczy, westchnąć do Boga, rzucić się głową na dół, w otwór szeroki. Przez chwilę będzie bardzo źle, ohydnie. Rozkraczone nogi, zadarta spódnica… Ale za to stanie się nicość. I noc. Jedna noc. Stanie się owo greckie tajemne słowo. Nareszcie się skończy i przetnie ucisk duszy. Bo „dość już tego życia!”. Nie będzie wcale ciężaru hańby leżącego na piersiach i na czole. Ani cuchnącego wokół powietrza cnoty obywatelskiej. I bólu w sercu, i żalu, i czekania. Już nikt nie przyjdzie z drwiącym swoim pyskiem, nikt nie zhańbi spojrzeniem posiepaka. Nikt już nie spoliczkuje przymrużaniem oczu. Noc jedna cicha…

I tego dnia, o którym mowa, siedziała jak zwykle. Myśli jej ociężałe snuły się około tego pewnika, że pieniądze, które posiadała, już są na wyczerpaniu. Mieszkanie zapłacone do końca roku, to prawda, ale z czego żyć, gdy wyjdzie ostatni grosz? Przeliczyła troskliwie swój zapas, myląc się, jak zapisał, przy każdym obliczeniu.

Wkrótce i tym rachunkiem niby ciężką pracą zmęczona, zapadła w zwykły półsen o nicości. W chwili gdy tak siedziała, przesypując nędzne myśli jak piasek, spostrzegła jakiegoś pana chodzącego po podwórzu to tu, to tam, zaglądającego z kolei do wszystkich sionek.

Był to śliczny młody człowiek, zapewne dwudziestokilkoletni, wysmukły blondyn, z małym, jasnym wąsem, ubrany w strój angielski, w pończochy, grube trzewiki; jasną marynarkę i mały, zielonkowaty kapelusz z piórem.

„Strój od Poola, od jedynego krawca na świecie, który człowieka ubiera…” — uśmiechnęła się Ewa do wspomnienia o Horście.

Zdziwienie jej nie miało granic: taki człowiek na tym podwórzu! Bywali tam tylko mniejsi i więksi starozakonni handlarze, sołdaci i służące. Tymczasem młody człowiek spostrzegłszy Ewę w oknie przyjrzał się jej z uwagą i do jej właśnie drzwi skierował kroki. Usłyszała wkrótce jego stąpanie. Zmieszała się i nie mogła zatamować bicia serca, pomimo że rozum mówił wyraźnie o jakiejś chwilowej pomyłce. Dało się słyszeć pukanie, drzwi się uchyliły i nieznajomy nie zdejmując kapelusza wszedł do stancyjki.

Gdy uchylił wreszcie kapelusza, Ewa mimo woli spostrzegła, że jest bardzo ładny. To ją jeszcze bardziej zawstydziło.

— Przepraszam… — mówił spokojnie wykwintny pan — czy nie tutaj mieszka panna Ewa Pobratyńska?

— Tak… mieszka…

— To pani?

— Ja… — mówiła Ewa stojąc bezradnie i zwijając w palcach jakiś strzępek.

— Proszę pani… Przychodzę tutaj z polecenia pana Łukasza Niepołomskiego.

— Łukasza! — krzyknęła zapominając o wszystkim. Oczy jej spłonęły od płomienistych łez, usta owiał uśmiech. Serce porwało się i nagle ścichło jak przycięte mieczem. Złożone ręce przycisnęły je i zdawały się błogosławić przychodnia, dobrego zwiastuna.

Młody pan stał obojętnie, z bezwzględną jednak ciekawością spod oka patrząc na Ewę.

— Gdzie jest Łukasz? — zawołała.