Niemało miała trudu, zanim wstawiła drzwi w zawiasy i zamek. Ukończyła tę czynność wszystka w pocie, drżeniu, ogniu i łzach. Zmiotła oderwane kruszyneczki wapna, obejrzała wszystko uważnie, wysunęła się do sieni i zamknęła pierwsze drzwi na klucz. Tam schowała klucz w wiadomej szparze. Wróciła do siebie. Odetchnęła całymi piersiami. Wzniosła ręce ku skroniom. Chwiała się, chwiała na nogach przez długą chwilę — aż runęła przy łóżku na kolana. Wstąpił w jej piersi jęk modlitewny, szloch wyzywający przed obliczem Boga, który ją widział, strzegł i wyrwał…
Po chwili — jedno spojrzenie, ostatni cios oczu we drzwi zamkniętej kloaki. Krwawa pieczęć położona na tamtych drzwiach. Krzyk duszy rozerwanej od miecza. Ostatnie przeklęte słowo na tę izbę… Wybiegła…
Szła szybko, bez podnoszenia oczu, chwytając usilnie dech w piersi. Bił ostry, zimny, przenikający deszcz jesienny. Na pierwszym rynku dopadła do dorożki i kazała się wieźć na dworzec. Była bez kapelusza, bez chustki, w starym staniku i wyświechtanej sukni. Siedziała w rogu nastawionego pudła, wtulona w głąb, ze szklanymi oczami, które patrzyły w próżnię. Szeptała samej sobie bezmyślne, radosne słowa, tryskające życiem i szczęściem.
Na dworcu wsunęła się niepostrzeżenie do sali klasy trzeciej, usiadła w najciemniejszym kącie. Pociąg w stronę Warszawy miał nadejść dopiero po upływie dwu godzin. Siedziała tedy jak na szpilkach. Kiedy nareszcie prawie pusta sala napełniać się zaczęła, kupiła sobie w bufecie wędliny i pieczywa. Następnie nabyła bilet. Szybko zaspokajając głód, bacznie wciąż łypała oczyma, czy czasem nie wejdzie na salę Żyd, właściciel domu. Każde otwarcie drzwi przejmowało ją śmiertelnym drżeniem…
*
Zmęczona, bez sił dowlokła się ulicami, które jej się wydały szumne nie do zniesienia, przed dom rodziców. Weszła wyniośle w bramę i oddała zwykłe skinienie głową stróżowi na jego życzliwy ukłon. Udała się na schody kuchenne i bez żadnego planu w głowie, co ma mówić rodzinie, jak ich przywitać, stanęła u drzwi.
Z zupełnej prostracji duchowej wyrosło wtedy niespodzianie uczucie pychy. Teraz dopiero zrozumiała, co uczyniła przyjeżdżając tutaj… Cóż za straszny krok postawiła! Tu przyszła po tym wszystkim, co było! Jakże tu wejść do mieszkania? Snuły się w głowie kłamstwa jakieś, głupkowate pomysły, awantury zełgane — i znikały natychmiast. Przez chwilę marzyła, żeby odejść na zawsze od tych drzwi i nigdy już nie zbliżyć się do tego progu. Pycha wzbierała w piersiach. Chęć namiętnej kłótni z matką i Anielą… Błyski, płatki gniewu poczęły latać przed oczyma.
Oparła się plecami o ścianę i dumała. Dumała, co począć… Obok był zlew należący już do mieszkania rodziców. Odpadki gnijące w nim — to już były resztki ich stołu… Płacz w piersiach… Szlochanie… Suche rzężenie boleści… Ręką chwyciła się za krawędź tego zlewu. Była tak zmęczona! Miała nozdrza zasypane sadzą węgla, w oczach nieodstępnie widziała Żyda, pod sobą drżące nogi, w piersi serce pełne drgającego lęku. Przybyła teraz jeszcze owa kłótnia, niepowstrzymana niczym, z matką i siostrą — owe nieznośne, potworne kłamstwa, które należało podjąć i z precyzją wykonać. Teraz wykonać te wszystkie kłamstwa? To ponad siły!
Nagle otwarły się drzwi i służąca z wrzaskiem stanęła przed Ewą.
— Matko Boska Cudowna! Przecie to panienka!
— No i czegóż tak wrzeszczysz? — z cynicznym śmiechem zapytała Ewa.
— Matko Boska Cudowna! — trzepała wciąż Leośka drżącymi wargami, nie spuszczając z Ewy wytrzeszczonych oczu. Miała minę tak głupią, tak nadzwyczajnie głupią, że Ewę opanowała wyniosła złość, pasja rozgniewanej „panienki” na wiecznie głupią służącą.
— Panienka! — jeszcze raz wybełkotała ta istota „do wszystkiego”.
— Czy pani jest w domu?
— Pani?… A jest. Gdzieżby miała być?
— A pan?
— A pana nie ma. Jezus, Maryja; Jezus, Maryja!
— Gdzież pan?
— A no… nie wiem. Przecie-że w knajpie.
Niespodziewanie w oczach Leośki zamigotała jakaś twórcza myśl. Oczy te stały się chytre i badawcze. Podeszła do Ewy bliżej, szybko ujęła prawą jej rękę, potem lewą rękę. Obiedwie te ręce podniosła do góry, pod światło, i szczegółowo obejrzała dłonie, jednę po drugiej. Spostrzegłszy, że te tak wypieszczone niegdyś ręce są spracowane, pokłute, pozbijane i szorstkie, Leośka pokiwała nad nimi głowiną, uśmiechnęła się do nich przedziwnie, jakoś świadomie, mądrze a miłosiernie, i jedną po drugiej z szacunkiem pocałowała. Ewa nie spostrzegła nawet tego zachowania się Leośki. Jej oczy były zamglone od widoku znajomych sprzętów kuchennych.
Służąca, zdobna już w całkowitą głupotę wyrazu twarzy i obfitująca w nadmiar kretyńskich ruchów, wciągnęła ją do kuchni. Sama, wierzchem dłoni obtarłszy wargi, weszła do pokoju. Ewa ze spuszczonymi oczyma stała obok komina. Czuła teraz, że krew ucieka z jej twarzy, że milionem szybkich drgań zdaje się spadać aż do ziemi, spadać dalej i dalej. Trzęsła się od śmiertelnego strachu, chwytała oddech i strzępy jakichś podłych, ohydnych myśli.
Odgłos pantofli! Drzwi do pokoju rozwarły się z trzaskiem. Ewa ujrzała przeraźliwy gniew w obliczu matki. Nie była to twarz, lecz pędząca chmura. Oczy wypęczniałe od straszliwych łez. Wielka twarz stała się dwakroć większa. Rysy twarde, szare, jakby z piaskowca wyciosane. Usłyszała krzyk wyrwany z głębi piersi:
— Precz! Łajdaczka! Precz!
Dwie zaciśnięte ręce, kamienne pięści, przeleciały przed oczyma. Uciszyło się serce. Już, już nareszcie!
Tak, lepiej, że już wybuchło — i że tak właśnie. Nareszcie spokój — i poczciwa, wyniosła, ostatnia pocieszycielka — pycha. Ewa zabrała się do odejścia. Cyniczny uśmieszek wygiął jej wargi. Wycedziła przez zęby:
— Jeszcze dotychczas nie byłam łajdaczką. Może teraz zostanę.
— Milczeć! Nie waż się mówić do mnie! Ty — szelma!
— Może mię mama przestanie poniewierać przy służącej. Także!
— Milczeć! Szelma, szelma!
— Proszę mię zostawić w spokoju! Nie przyszłam do mamy, tylko do ojca. Przyszłam zobaczyć się z ojcem. Mam do niego interes.
— Precz!
— Pójdę, tylko zobaczę się z ojcem. Czy mogę zobaczyć się?
— Nie!
— Tyś mi opowiadała… — zwróciła się ze spokojem do Leośki — że pan jest w domu.
— Nie w domu, tylko w knajpie. Gdzieżby pan teraz wysiedział w domu? Nie w domu, mówiłam, tylko w knajpie.
— W której?
— Ale niechże panienka zaczeka! Gdzież to panienka będzie po knajpach ganiała? Żeby znowuż nie można było z panem się w domu rozmówić? Rodzonej córce? Słyszane rzeczy! To już rzeczywiście! O, niech panienka usiądzie na stołku — o, przy ogniu!… Ogrzać się! Przecie cała mokra — i trzęsie się… Żeby rodzonemu dziecku ogrzać się w kuchni nie dać — to już honor, jak Bozię szczerze kocham!…
Leośka frygała po stole statkami i przewracała na kominie fajerki.
— Milcz i ty, flądro! Pójdziesz wont — razem z tą! Wont — obie!
— Przecie że pójdę z takiego znowu zapowietrzonego domu! Żeby pani wiedziała, że pójdę — razem z panienką! Takie matkie mieć, to Jezus, Maryja!
Rozległ się w przedpokoju brzęk dzwonka. Leośka rzuciła rondel, który trzymała w ręce, i w podskokach pobiegła. Po chwili słychać było przez otwarte drzwi jej szept: