Выбрать главу

— Tak, tak! — szepnęła z zaciśniętymi pięściami.

— A może w domu u rodziców…

— Tam niech pan nie chodzi!

— Nie pójdę, nie pójdę!

— A ja cóż mam czynić ze sobą? — spytała z posłuszeństwem.

— Właśnie… Sądzę, że pani… powinna zostać…

— W Nicei?

— Przez czas pewien w Nicei, a gdy tu będzie zbyt gorąco, wtedy na przykład w Montreux, gdzieś w górach Szwajcarii… Pani napisze do mnie do Zgliszcz, dając mi znać. Bez adresu nie mógłbym skierować Niepołomskiego — w razie… Prawda?

— Tak.

— A więc pani napisze do mnie.

— Ależ ja… Niech pan tylko pomyśli… — zawołała raptownie, przypominając sobie. — Zdaje mi się, że pan rozumie, o co chodzi…

Mówił ze spuszczonymi oczami, prawie nie otwierając ust:

— Daję pani słowo, że teraz dla mnie nie będzie stanowiło żadnej literalnie różnicy, gdyż wygrałem, a już więcej grać nie mam ochoty. — Gdym tu jechał — wtedy, wyznaję, było mi trudniej, teraz… pokażę pani…

Mówiąc to wydobył jednym zamachem z bocznej kieszeni surduta gruby pęk białych biletów bankowych po tysiąc franków. Kilka z nich, pięć czy sześć, jakby w roztargnieniu, wsunął w rękę Ewy.

— Panie! Co pan… ze mnie… robi! Co pan ze mnie!…

— Odda mi pani! — rzekł odtrącając jej ręce. — On mi odda, ten Niepołomski!

— A jeśli on się nie znajdzie? — pytała z naiwną bezczelnością — to z czegóż ja panu oddam te pieniądze? Ja nic nie mam, nic a nic. Jestem kasjerką z cukierni — więc jakże ja mogę… Panie!

Szczerbic łagodnie ujął dłonie i wskazał jej stoły gry.

— Niech no pani spojrzy — śmiał się z dobrocią — niech się pani przypatrzy, jak się zapracowuje pieniądze. Ja te również zapracowałem, te moje pieniądze. Mogę zaraz podejść i za dziesięć minut mieć w kieszeni całego majątku dwadzieścia centimów…

— Ach, to wszystko. Mój mocny Boże!

— Cicho — cicho… Nie trzeba o Bogu mówić.

— Pan nie wie, co się dzieje ze mną…

— Mógłbym powiedzieć to samo: pani nie wie, co się dzieje ze mną. Mówi w jednym miejscu Schiller:

„Ona mi to wyznaje! W przecudnych oczach zwróconych ku mnie maluje się miłość dla innego…”.

Szeptał to, śmiejąc się nieprzyjemnie, z oczyma wlepionymi w ziemię.

— Ja bym dla pana dała sobie uciąć rękę. Oddałabym dla pana dziesięć lat życia! Pan mię jeden w Warszawie znalazł i dał mi jeszcze odetchnąć nadzieją… Ale czyż można należeć do dwóch mężczyzn? — spytała z bezczelną prostotą. — Niedobrze i nie wolno odtrącać takiego głębokiego i czystego umiłowania, jakie niezmiennie mam dla pana! Że pierwiastki, które dałam innemu, nie wchodzą w zakres tego, to nie moja wina, to nie ode mnie zależy.

— Ja pani teraz nie robię już wielkiej nadziei co do Niepołomskiego — rzekł twardym głosem. — Zupełnie nie wiem, co to jest za człowiek. Nie wiem.

— Powiedz pan, jeżeli wiesz coś pewnego!

— Nie wiem. Jutro pojadę.

Uścisnął jej rękę i odszedł. Gdy go już straciła z oczu, nagle wysunął się z tłumu i podbiegł znowu. Nachylił się do samych jej oczu. Szeptał głosem przeszywającym:

— Wszakże dotrzymałem danego słowa. Nieprawdaż, pani Ewo? Dotrzymałem słowa co do joty, ale to co do joty. Tak czy nie?

Usłyszała w tym zapytaniu krzyk duszy. Ujrzała w jego bladej twarzy spazmy namiętności, w oczach rozpaczliwą żądzę, w ustach skrzywionych i dygocących błaganie, które za chwilę mogło wybuchnąć szlochaniem, zniewagą, przekleństwem. Z oczyma tak w nią wlepionymi jak krzywe haki stał nieruchomy, wahający się. Nagle bez pożegnania odszedł i znikł.

Ewa spoglądała za nim przez czas pewien, wyczekując, że jeszcze wróci. Pragnęła słyszeć jego przedziwny, zdyszany głos. Dawne echo przeżytych uczuć… Widzenie tych samych uczuć jakby spod spodu, z innego punktu…

Chciała powiedzieć prawdę… Podziękować serdeczniej za wszystko co dla niej uczynił, zaprzeczyć temu, że jest względem niego niewdzięczna. Chciała mówić do niego o mnóstwie jeszcze spraw, które zjawiły się w myślach. Ale w pewnej chwili uczuła, że Szczerbic już na pewno odszedł i że na pewno nie wróci. Ukłucie żalu…

Trwoga nieznośna jak powiew zimnego wiatru pędzącego przez puste pola… Dreszcz ohydnego egoizmu przeszył ciało. Siadła na miękkiej kanapie w pobliżu okna.

Od stołów gry szedł ku niej nieustający pogwar, szelest i jakby łoskot bezgranicznej rozkoszy i bezgranicznej rozpaczy tych serc, co pod blaskiem niskich lamp szalenie biły. Słyszała, co się dzieje, bo nie mogła nie słyszeć, ale już dawno stąd odeszła duchem. Błąkała się i chwiała po obcych miejscach. Czuła, że coraz jest gorzej, że ją zła dola potrąca i pędzi z jednej wizji w drugą, z kraju uczuć podłych w coraz podlejszy. Nie mogła dać sobie rady i nie mogła zapłakać. Widok krzywdy bez granic wydzierał z piersi krzyk, a krzyk nie mógł się wydrzeć i zamierał w zduszonej piersi.

Krążyło koło niej, oddalało się i znowu szło pytanie, co to są za ludzie, ci przy stołach gry? Co ich przypędziło ze wszystkich końców świata? Po co wydzierają sobie w męczarni garście złota, kiedy ono do niczego nie służy? Czemu są jak poszarpane członki Dionizosa, które się wzajem na próżno szukają?

Obok ręki leżała zmięta gazetka miejscowa. Ewa zaczęła ją machinalnie czytać, nie bardzo wiedząc, po co to robi i co czyta. Wśród mnóstwa banalnych plotek wydrukowane było grubymi czcionkami kilkakroć powtórzone zdarzenie. Łódź rybacka nie wróciła tego ranka z sześcioma ludźmi. „W burzy dzisiejszej nocy zginęli — mówiła druga wiadomość. — Szukano ich wszędzie, ale nie dotarli nigdzie. Jeden zostawił pięcioro dzieci, drugi troje, trzeci był to młody rybak, bezżenny”. — Jeszcze jedna wiadomość — we dwanaście godzin później: „nie znaleziono nigdzie”.

Wszystko, co było w życiu Ewy, teraz wyszło jak wyzwolony tłum zbirów. Osaczył ją najniższy motłoch uczuć, co się wyrwał zza drzwi więzienia. Zamknęła oczy.

Machinalnie podniosła do ust chustkę i ocierała wargi.

Przeniknęła myśl tak niepochwytna, że ledwie ją można było pojąć — myśl o tym, że „Łukasz” jest to pewnie widziadło — nic więcej. Usta same wyszeptały:

— Już go na świecie wcale nie ma. Zabił się.

Głuche, bezsilne szlochanie bez łez jak suchy kaszel wydarło się z ust. Serce nie biło swą własną, znaną drogą, lecz zdawało się skakać w poprzek tej drogi. Jeszcze myśclass="underline"

„Gdzie teraz odnaleźć… Szczerbica?”.

Krzyk z głębi duszy:

„Łukasz!”.

Senny obraz Dwarfów idących dokądś z kasyna — na dół, na dół… Żal sięgający do szpiku kości i ściśnienie serca na wspomnienie twarzy pani Dwarf.

Później cisza — i znicestwienie wszelkiego wrażenia. Dobra, długa chwila ciszy. Och, żeby tak zawsze żyć w tej ciszy, leżeć jakoby na posłaniu w domu rodzinnym, za młodych lat, za dni minionych. W tej ciszy świętej tylko jedno przeszkadza, jedno dokucza i nie daje śnić…

Co parę chwil leci z zewnątrz, zza okien osłoniętych wielkimi storami… Wicher? Nie, to nie wicher… Czyżby krzyk rybaków z tej samotnej w morzu łodzi?

Daleko, strasznie daleko… Słychać! Wciąż!

Głos tęgi, łoskot i głuchy dźwięk w-wach. — Cisza — i znowu w-wach! — w-wach! — Cisza — i znowu!

— Morze! — wyszeptała otwierając oczy.

Teraz na wspomnienie morza uderzył w nią strach bez granic, boleść prawie fizyczna. Serce ścisnęło się i stuliło w sobie, jak ptaszek w nocy osierociały wśród piorunów. Słychać, jak fale, wzdęte daleko, padają na wysokie skały, jak pękają olbrzymie wodne banie i jak jęczą, zapadając w głębinę. Ewa wstała ze swego miejsca i zbliżyła się do okna. Podniosła brzeg story, odchyliła go i patrzyła w noc głupimi, szeroko rozwartymi oczyma. Twarda ciemność uderzyła jej oczy.