Wszystko ucichło, uspokoiło się. Słyszała dziwny szelest w uszach — ni to skrzypienie częstotliwe świerszczyków jesiennych w ścierniskach na wsi. W oczach piasek gorący. Wczuwała się z rozkoszą w ciepłe smugi błądzące po ramionach, po skórze głowy, po udach, po stopach…
Nie chciała zasnąć. Żeby aby nie zasnąć! Już kilkanaście razy postanawiała zadzwonić na kelnera i spytać go, gdzie by tu, w Monaco, można znaleźć numer ogrzany w hotelu i pościel. Miała jednak nieprzełamany wstręt do draba, który jej wino podawał. Nie mogła wskutek tego udźwignąć ręki, żeby zadzwonić. Jednakże ani na chwilę nie utraciła przytomności i nie przymknęła oczu. Poczęła marzyć…
Marzyła, pogrążona w sen na pół zapomniały, że siedzi sama, jak zawsze, na stopniach z granitu, co już tysiące lat trwają. Wysmukłe trawki kołyszą się za wiatrem. Wyrosły w szczelinach pomiędzy olbrzymimi blokami marmuru. Żal ich stopą podeptać. To Fiesole. W dali widać błękitne Apeniny, góry spalone od słońca — jednobarwną smugę. Ciepły stamtąd wiatr leci i zapach drzew pomarańczy. Tam w dole, pod stopami, arena starorzymskiego teatru. Tędy wyrzucano rozszarpane ciała, a tędy wpuszczano lwy. Cichy śmieszek przewija się przez wargi. Dziwna rzecz, że tutaj teraz nie ma knajpy z ostrygami i białym winem…
Słychać kroki. Mały, nawiany przez wiatr żwirek zgrzyta pod stopami nadchodzącego. To idzie Łukasz. Serce słyszy jego kroki, a ciężki czar przygniata piersi. Nareszcie go się doczekała! Nie, nie odwróci głowy! Niechaj on pierwszy! Łukasz idzie po stopniach, po stopniach, po stopniach… Niesie na rękach dziewczyneczkę. Różane jej ciałko rozkryło się od wietrzyka. Okrągłe kolanko wystaje spod ciemnej chusty. Pięta różana, maleńka jak zawiązek jabłka, huśta się na powietrzu. Toczona rączka z fałdami bogatymi tuż przy dłoni wiewa w zapachu pomarańczy. Maciusieńka dłoń, boski prawzór ludzkiego kształtu. Doprawdy — to jest myśl Stwórcy o kształcie człowieka!
Paluszki jak szypułeczki tulipana, przecudnie piękne kształty stawów, przeczyste i niesłychanie śmieszne paznokietki. Paluszki przezroczyste pod słońce, w których nieskazitelna krew płynie w żyłkach nie grubszych od żyłek w liściu. Otwarła oczy i uśmiecha się do błękitnego nieba, do chmurek cherubinowych na wysokościach.
Dokądże on z nią idzie? Gdzie niesie dziecko? Druga rączka objęła go za szyję, a bezwładne paluszki błądzą po jego uchu. Dokąd też on tak idzie z dzieciną? Czy też ona wyżyje, czy też się zdrowo, córeńka, uchowa?
Ocknienie. Knajpa! Kelner!
Trzeźwa myśl o jeździe w przedziale kolejowym, w wagonie tramwaju przez nieskończenie długą Avenue de la Gare, myśl o windzie w hotelu. Rozterka. Założyła nogę na nogę, ściskała kolana i przytulała plecy coraz szczelniej do oparcia kanapy, żeby zaznać jak najwięcej wewnętrznego ciepła. Jeszcze chwilę poczekać, jeszcze tylko tę chwilę… Podnieść rękę i zadzwonić. Podnieść rękę. Nagle usłyszała dźwięk, który ją pchnął z miejsca i otrzeźwił do cna. Ktoś obok niej, z tyłu, ktoś w tym miejscu wymówił po polsku:
— Zbawicielu! Zbawicielu!
Szept ten był tak strasznie bolesny, tak śmiertelnie głęboki, że zerwała się na równe nogi. Oczy jej padły w głąb sali i ujrzały w lustrze odbicie postaci człowieka, który spał. Siedział tyłem do Ewy, a twarzą do lustra zwrócony. Łokcie jego rąk były oparte na marmurowym stoliku, a twarz ukryta w dłoniach. Ewa stała na miejscu, patrząc w lustro i usiłując zobaczyć twarz. Nagle spostrzegła, że prawa ręka nieznajomego bezwładnie opadła na marmurowy blat stołu, że z wolna sunęła po nim i kurczowym ruchem pochwyciła rękojeść rewolweru, który tam leżał.
Szept straszliwy tych samych wyrazów.
Biała ręka wzniosła się i nagle znalazła tuż przy skroni. Ewa skokiem rzuciła się naprzód. Nie wiedząc wcale o tym, co czyni, znalazła się przy tym człowieku. Porwała obiema dłońmi kościstą, suchą rękę i wydarła z niej rewolwer. Ujrzała z bliska twarz nieznaną, szarobiałą, coś jakby twarz Dawida z nieśmiertelnego posągu Michała Anioła. Zdało się jej, że to biały kamień szarym kurzem przysypany patrzy na nią z półzmroku. Oczy skamieniałe, z których siła widzenia uciekła. Źrenice stały się dwiema czarnymi a nieruchomymi próżniami. Czoło sfałdowane, a każda zmarszczka stężała na zawsze… Usta zatrzaśnięte na zamek szatańskim uśmiechem. Ewa nie wiedząc wcale o tym, co zrobiła, upadła na kolana i bezmyślnie okrywała pocałunkami ręce nieznajomego.
— Nie, nie! — szeptała w paroksyzmie.
Nim jeszcze jego ślepe źrenice przestały być martwymi dziurami, usta odemknęły się i dziwny głos, głos cichego niepokoju zapytał po polsku:
— Któż tu jest? Kto tu?
— Co pan chciałeś zrobić! Jak pan śmiesz podobną myśl? — krzyczała teraz w szale, zrywając się na nogi i wymachując rewolwerem, który trzymała w rozpalonej dłoni.
Na to odpowiedział ów cichy i niewinny głos:
— Już nie mogłem, już nad siły… I dlatego…
— Kto pan jesteś? — krzyczała coraz głośniej.
Nieznajomy milczał, jakby sobie coś z mozołem przypominał. Rzekł głośniej:
— Kto ja jestem? O to chodzi, kto?… No, cóż… Pół-Polak. Adwokat spraw z kretesem przegranych. Zawsze chybiający bombiarz…
— Co takiego? Bombiarz?
— Rzucałem papierowe bomby w strupieszałe polskie narodzisko…
— No, więc rzucaj pan sobie swe bomby!
— Ba! Kiedy nie warto. Kołtun skręcił polską duszę. A przy tym i ja sam… Siła w ręce stężała… Siła w ręce…
— Ale kto pan jesteś. Nazwisko pańskie!
— Nazwisko? Nazwisko — Bandos.
— Bandos — jest to literacki pseudonim poety Jaśniacha.
— To, ja! Jaśniach…
W owej chwili oczy tego człowieka otrzymały siłę widzenia. Ramiona jego porwały się, brwi posępnie zsunęły, a między nimi wyryły się dwie pionowe zmarszczki.
— Kto panią uprosił do zajmowania się moją osobą i moimi sprawami? — spytał głosem cichym a tak złowieszczym, że się o krok cofnęła.
— Sama się upoważniłam.
— Śliczny Apoloniusz z Tiany, zbawiający ludzi wbrew ich woli!
Mówiąc te słowa, bezwiednym ruchem poprawił na sobie surdut, wstał z krzesła i powtórnie przedstawił się:
— Jestem Rudolf Jaśniach — literat.
— Moje nazwisko — Ewa Pobratyńska.
Widocznie nie mogąc ustać na nogach, siadł znowu i rozglądał się szczegółowo po tym miejscu. Brudny kelner, z hałasem rozsuwając krzesełka, odkręcił drugą lampkę elektryczną. Jasny blask padł na twarz i postać Jaśniacha. Ewa ujrzała dokładnie twarz jeszcze piękną, ale znoszoną i zdartą, wypełzłą od słońca i deszczu. Niezbyt gęsty, a dziwnie piękny zarost był jeszcze prawie młodzieńczy, a włosy na głowie już zupełnie siwe, rzadkie, tworzące dobrze już widoczną łysinę. Oczy były podkrążone niemal czarnymi podkowami, usta granatowe. Dziwnym w tej twarzy zjawiskiem były oczy. Miały w sobie coś z węgla, który się jeszcze żarzy, ale już powleczony jest martwicą popiołu. Dzikie, nienasycone szyderstwo i głęboka nadczułość zdawały się walczyć w tych oczach i wyganiać się z nich nawzajem. Jaśniach ubrany był ze skromnością, ale czysto i wytwornie. Ruchy jego stały się teraz prawidłowe, spokojne i przyzwoite. Widać było tylko, że siły są zupełnie wyczerpane, że nie jest w stanie trzymać się na nogach. Siedział z rękoma ciężko i bezwładnie leżącymi na kolanach. Dziwnym swym, szyderczym, nieznośnym wzrokiem wpatrywał się w Ewę.
Ona rzekła wesoło:
— Jestem przekonana, że pan — na skałce — doszedł do dużego pugilaresu — a teraz… zostało w bocznej kieszeni „dwadzieścia centimów”.
Kiwał potakująco głową.