Выбрать главу

— Panie hrabio…

Począł szeptać jednym tchem, chwytając powietrze ustami:

— Wynajmiemy willę w Antibes, w Avignonie — gdzie zechcesz! A teraz pojedziemy do Paryża. Zobaczysz Paryż na wiosnę. Ujrzysz przepych, skosztujesz, co to jest potęga pieniędzy! Będziesz się ubierała u Wortha albo u Paquina, u Rouffa albo u Raudnitza — gdzie zechcesz. Na twe usługi będzie Lebouvier, Doucet i Callot! A jeśli cię to znudzi czy zmęczy — pojedziemy znowu nad morze, na wyspę White, na Majorkę albo na Sycylię… Ewo! gdy patrzę na ciebie, serce mi pęka ze szczęścia! Gdy ciebie nie ma, łamię ręce po całych dniach i tłukę się z kąta w kąt po całych nocach. Uśmieszek twoich maleńkich ust przebywa w mych piersiach jak światło w ciemnej pustce. Twoje włosy są wiecznym pragnieniem moich ust. Twoje oczy, które na mnie nigdy nie patrzą, mieszkają wiecznie w moim spojrzeniu. Ja oprócz ciebie nie widzę nic na ziemi! Kocham się w tobie! Miłuję cię nade wszystko! Zlituj się!

Ocknęła się jak ze snu. Była uśmiechnięta, a miała pełne oczy łez. Szybko, jak złota błyskawica, mignęła we drzwiach i znikła w wichrze i deszczu na ulicy. Szczerbic runął na kanapę.

Ściskał konwulsyjnie czoło rękami…

Biegła szerokim, mokrym chodnikiem promenady Des Anglais, marząc wpółprzytomnie.

— Pojadę na ową Korsykę… Pojadę! Ucieknę z tym czupiradłem! Schowam się przed Szczerbicem. Brr! Już mu oddałam pieniądze! Kazałby mi rozbierać się do naga — nie, nie! Za nic na świecie! Nie chcę już za nic na świecie!

Wbiegła do hotelu Suisse i dostała się windą na swoje piętro. Kazała podać rachunek i zapłaciła należność, zmieniwszy tysiąc franków. Rzeczy miała mało i wszystkie prawie w walizce. W kilkanaście minut była gotowa.

Stary tragarz zjechał z nią windą i poniósł walizkę na plecach. Szła za nim w deszcz, w szarugę, lekce sobie ważąc wszystko, co się dzieje. Czuła jedno, że dobrze robi, uciekając od Szczerbica. Gdyby nawet nie chciała, musi.

Cóż pocznie ze sobą? Gdyby tu została, Szczerbic by ją zwyciężył. Zwyciężyłby na pewno! Miły, słodki… biedny Szczerbic! Jeszcze przed sobą widziała jego oczy dzikie, zbielałe, obłąkane. Jeszcze miotały się przed nią jego prześliczne, białe ręce. Tak, teraz błąka się po swym pokoju, tłucze się z kąta w kąt, łamiąc te piękne, białe ręce. Musiałaby ulec jego wariackim prośbom, gdyby tylko została w tej przeklętej Nicei. Jakże można było nie widzieć, co to się dzieje, do czego to zmierza! Dawał pieniądze, a ona brała, podła wariatka!

Któż to daje pieniądze za darmo, któż za nic bierze pieniądze? Straszliwe słowo znowu przemknęło przez mózg w drganiach bólu. Ludzie, podli ludzie! Ukuli na siebie kajdany i sami się w nie zakuwają. Można przejść przez najwstrętniejsze bagno i zostać czystą jak gronostaj, ale nie można wyjść czystą spomiędzy ludzkich sądów. Ukamienują, „koniecznie ukamienują”… O, jak bezmierną łaskę wyświadczył jej Jaśniach! Wyrwał ją z toni, wydźwignął z przepaści, wykupił z objęć Szczerbica! I cóż to za przedziwne zrządzenie losu: ona wyrwała mu z ręki rewolwer, a on ją odwiódł od ślicznych ust Szczerbica.

Sam zaś nie jest niebezpieczny — och, nie! — Gdyby nawet Łukasz zastał ich mieszkających w jednym hotelu, nie przerazi się. Zresztą ten Jaśniaszek oświadczył, że kochać jej nie będzie.

Szła szybko, coraz szybciej w te tropy za posłańcem. W pewnej chwili przypomniała sobie radosną myśclass="underline" „Już nie jestem winna ani grosza Szczerbicowi. Ani grosza! Ani fenia! Przeciwnie, on mi jest winien. Czyż to nie cud? Co więcej — nie jestem winna i Jaśniachowi. Przeciwnie, jeszcze on mi jest winien — i to ile! W gruncie rzeczy nie wygrałam w Monte-Carlo. To on tam wygrał”.

Zastanowiła ją ta dziwaczna myśclass="underline" oto jak ciche widziadło ukazała się w oddali świątynia złotego cielca na skale w Monte-Carlo.

„Nie jesteś tak znowu bardzo zbrodnicza, świątyńko… marzyła. — Mnie nieszczęśliwej przyniosłaś wyzwoliny”.

Tragarz przynaglał do pośpiechu, gdyż syrena statku raz w raz rozlegała się, nękając wrzaskiem całą dzielnicę. Ewa pobiegła w kierunku budki kasjera. Było już późno i kasjer, stary wiarus Rzeczypospolitej, z wymówkami i oficerskimi dąsami raczył wpisać na kartę nazwisko Ewy, sto razy dopytując się o nie i sto razy dziwując się, że takie nazwiska mogą egzystować na kontynencie europejskim. Nareszcie załatwiono wszelkie formalności. Ewa dostała się na pokład i umieściła swe rzeczy. Wskazano jej kajutę, gdzie miała mieć za towarzyszki dwie czarnookie i czarno odziane Korsykanki.

Jaśniach stał na pokładzie. Przybycie Ewy powitał obojętnym spojrzeniem, jak gdyby najnaturalniejsze i z dawna obmyślane zjawisko. W gumowym płaszczu i czapeczce podróżnej wyglądał jak zielony topielec, wydobyty przed chwilą z dna zatoki. Zapoznawszy się z kajutą, Ewa wyszła do niego na pokład. W porcie było zimno i obmierźle. Wszystko zostało zalane błotem, czarne od rozmiękłego węgla i śliskie. Żelazne łańcuchy windy parowej wciąż jeszcze warczały i dzwoniły nieznośnie. Skrzynie towarów, padając na dno statku wprawiały go w stan drżenia. Nareszcie odsunięto pomost. Odczepiono statek i, wydawszy wiele gwizdań, syczeń i pomruków, puszczono w ruch maszyny.

Długo Ewa zajęta była fizycznie tym, co się działo ze statkiem: lawirowaniem wśród innych stateczków, galarów i parowców. Nareszcie ujrzała ze zdziwieniem, jak dwie latarnie strażnicze z prawej i lewej strony poczęły zbliżać się szybko do statku. Ujrzała morze — wzdłuż położone, ujrzała idące fale. Ciemne chmury zwisały nad łanem morskim. Gdzieś w niedościgłej odległości słabo bielała jaśniejsza pręga. Z każdą chwilą równiny morskie stawały się twardsze. Wydało się, że jest to brunatna, sucha ziemia, porznięta w olbrzymie, nieprzejrzane skiby i bryły. Ale oto skiby poczuły łamać się, pękać i wspinać jedna na drugą. Sucha rola zmieniła się w oczach w złomy granitu. Ciemnowode tafle i bryły odziały się w piany i strzeliste bryzgi. Ląd, białe miasto Nicea, szereg świateł na długiej promenadzie angielskiej, daleka, daleka morska latarnia…

Oto jej błysk — raz-raz. Wszystko poczęło wyginać się, zwężać i biec chyżo ku sobie. Nagle dziwne, bolesne ściśnienie serca, ściśnienie nieznośne… Wszystko, cokolwiek jeszcze wzrok pochwycić może, spajać się poczęło w jedno słowo, w jedno jedyne… Szczerbic…

Wiatr zadął ze wschodu. Stało się z nagła zimno.

Parowiec jął wznosić się ruchem od przodu na tył, jakby się wspinał na grzbiet rumaka i jego skokami.

W piersiach szloch za znikającą ziemią, w czaszce głucha niewiadomość, oczy ze zdziwieniem, a później ze straszną trwogą poczęły przywierać do fal, wznoszących się wyżej i wyżej jak śpiczaste dachy.

Ewa zeszła do sali jadalnej, stanowiącej zarazem salon statku, i kazała podać sobie filiżankę mocnej herbaty.

W pobliżu siedział gruby obywatel korsykański, którego już była zauważyła z tego powodu, że bez przerwy jadł tudzież pił. I obecnie wciągał birrę z beczkowatego kufla ogromnymi haustami. W rogu salonu tuliły się trzy niewiasty. Zaledwie kelner przyniósł w filiżance jakąś dziwną, czarną i gęstą niemożliwość, gdy obywatel zajadacz doświadczył nieprzyjemnego (i to nie tylko dla niego) uderzenia waporów pokarmowych do gardła, uderzenia, które w okolicach miasta Kielc (trudno zdecydować, czy trafnie i z jakiego tytułu) zwie się hepaniem. Za pierwszym atakiem nastąpił niezwłocznie drugi, znacznie intensywniejszy. Pożeracz jadła i popijacz piwa spojrzał na całą okolicę wzrokiem szczególnie badawczym, jakie też to, co się stało, wywiera wrażenie, a w istocie rzeczy nie zwiastującym nic dobrego. Przez czas pewien wydębiał ze siebie jakoweś zduszone, okropne jęki i wycia oraz częstotliwe gdakania, aż do chwili stanowczej. Ewa z podziwem zobaczyła, jak nagle zatkał sobie ogromną dłonią jamę ustną, wywalił na wierzch oczy i, rycząc po oślemu, runął przed siebie. Najprzód pędził wprost na Ewę, później zatoczył piorunujące półkole, huknął się ramieniem o drzwi prowadzące do bufetu. Stamtąd jak kula bilardowa poleciał ku kajutom i na szczęście znikł w jednej z nich za portierą. W tejże chwili dały się stamtąd słyszeć takie głosy, że Ewa z samego współczucia doświadczyła nudności. Spojrzała na Korsykanki siedzące w rogu sali i spostrzegła, że wszystkie trzy będą za chwilę chorowały jak na komendę.