Выбрать главу

Potem wyszła wolno z ogródka i skierowała się ku jezioru. Szła po równej, białej szosie, łagodnymi sunącej skrętami. Nie oglądała się. Czuła na głowie ciężar, jakby miała na włosach olbrzymią czarną przyłbicę. Toteż głowa chwiała się w tył i naprzód. Spod przyłbicy włosy zdawały się rosnąć w górę, w olbrzymie zwoje. Niosła w piersiach strach i zimno. Nic już nie wiedziała, co teraz będzie. Jakieś w oczach krwawe obrazy. Widoki sceny zrodzone z wyrazów przed chwilą słyszanych. Te widoki gonią, tłoczą, spychają z Tarpejskiej Skały…

Na jednym ze skrętów drogi obejrzała się. Student ów biegł na przełaj ogromnymi krokami. Spojrzała na niego zalotnie… znowu zalotniej… i jeszcze raz, jak ulicznica. Wówczas właśnie przechodził obok. Miał minę nieskończenie głupiego zwycięzcy. Szedł to przed Ewą, to za nią, to blisko, to z daleka. W zachwyceniu rozpaczliwym nie widziała go znowu. Dopiero znalazłszy się na samym brzegu jeziora, w przystani łódek, spostrzegła stojącego w pobliżu. Usiadła na kamiennej ławce i podniosła oczy. Zbliżał się po cichutku drapieżnymi kroczkami, melancholijnie kiwając laseczką. Uczuła do niego odrazę straszliwą aż do żądzy wydarcia mu ślepiów, a zarazem potrzebę wywiedzenia się wszystkiego. Rzekła po polsku:

— A pan umie może i wiosłować?

— Umiem… — wybełkotał kiwając idiotycznie oszołomioną głową.

— No, to wsiądźmy w tę łódź, ale bez przewoźnika.

Młody człowiek skoczył w łódkę z takim impetem, że o mały włos nie wpadł w wodę i o mały włos nie wyrzucił przewoźnika. Po chwili — skontraktowany przezeń właściciel łodzi wysiadł na brzeg, a Ewa zajęła jego miejsce. Odbili od brzegu. Student wiosłował z wzorowym zapałem i odbijał od lądu szybko nad wyraz, szybciej, niż mógłby to uczynić najbardziej zawołany wilk morski. Ewa milczała. Nareszcie zdołał przemówić:

— Jakie to szczęście słyszeć mowę ojczystą w ustach…

— Dobrze, dobrze… z mową ojczystą… Niech pan wiosłuje.

Nowe rzuty wioseł, tak zapalczywe, że łódź pomknęła jak rumak wyścigowy. Gdy byli już dość daleko od brzegu, rzekła:

— Pan studiuje w Genewie?

— W Lozannie, pani…

— Czy dawno?

— Już czwarty rok.

— Ach, tak…

— A pani? Jeżeli wolno zapytać…

— Ja nie studiuję ani w Genewie, ani w Lozannie…

— Jakże się cieszę! Typ naszej studentki…

— Właśnie mam zamiar zapisać się na uniwersytet… Nie wiem tylko, gdzie…

— O, w Lozannie! Naturalnie, że tylko… Ja pani dam szczegółowe wskazówki.

— Dziękuję panu. A czy kolonia polska w Genewie dosyć jest teraz duża?

— Kolonia kobieca, jak zwykle, ogromna.

— A mężczyzn, jak zwykle, mało?

— Ledwie paru.

— Zapewne wszyscy panowie, których widziałam tam, na górce — to kompania genewska?

— Tak jest. Zgadła pani. Niedawno było ich więcej, ale kolonia zmniejszyła się.

— Ktoś, jak słyszałam, wyjechał.

— Słyszała pani całą naszą rozmowę! To skandal… Muszę panią jak najsolidniej przeprosić we własnym i kolegów…

— O, panie! Ci, co wyjechali, to jak słyszałam, młode małżeństwo?

— Tak jest, świeżo upieczone i polukrowane stadło.

— Przepraszam, jak nazwisko nowożeńca, bo niedobrze słyszałam, choć panowie dosyć głośno krzyczeli.

Młody człowiek zastanowił się, nim dał odpowiedź. Przypatrywał się Ewie spod oka, jakby badał, czy nie ma przed sobą osoby niepotrzebnie ciekawej. Ewa nie wyglądała widocznie na figurę sprawującą urząd, gdyż powiedział:

— Nowożeniec — to niejaki pan Łukasz Niepołomski, antropolog, dość nawet obiecujący.

— A oblubienica?

— Oblubienica? (Jakież to śliczne słowo!) Oblubienica to tak zwana Milady, spadkobierczyni pewnego wściekłego bogacza z Kaukazu, panna Rylska.

— Panna Rylska… Rosjanka?

— Nie można powiedzieć żeby Rosjanka, ale trudno twierdzić, żeby tak znowu koniecznie Polka. Matkę miała Rosjankę, ale ojciec „korzenny” Polak, wychował ją na Polkę. Był to sławny przedsiębiorca, dyrektor najrozmaitszych fabryk, wynalazca, twórca trustów, nawet tutaj w Europie, właściciel domów handlowych i bankierskich w Petersburgu, Moskwie, Warszawie, Wiedniu. Musiała pani słyszeć.

— Może i słyszałam.

— Tknięty czymś tam, przeniósł się do lepszego trustu, zostawiając jedynaczce studnię pieniędzy. Usamowolniona sierota, bo matka umarła dawno, przyjechała tutaj na studia. W głowie tej najrozmaitsze pomysły uszczęśliwienia świata — bardzo oryginalne nawet… Pełno też dzikich marzeń, samodzielnych, do niczego niepodobnych planów.

— I ów pan Niepołomski zdołał wydrzeć panom taki kąsek?

— A widzi pani! I w dodatku — nie wiem, jak on to zrobił. Bo czas był krótki. Ledwie przyjechał.

— A czy ładna?

— Niebrzydka, wcale sobie nawet… Choć mówić o tym w tym miejscu, wobec…

— Jakże się to stało? Niech mi pan opowie, bo pasjami lubię takie historie. To wygląda jak w romansie.

— A czy tylko pani nie przybywa do nas również z jakimi krociami?

— Bardzo być może! Kto to wie? Ale nie o to przecież chodzi, skąd ja jestem i jaka, tylko o to, jakim sposobem odbywają się w Genewie mariaże. Kto jest ów świeżo upieczony mąż? Mówi pan, że niedawno przyjechał? Jakże mu było?

— Łukasz Niepołomski.

— Łukasz Niepołomski…

— Przybył do nas z kraju… Ale co my, proszę pani, będziemy sobie psuć humory cudzymi mężami albo, na przykład, cudzymi żonami? Czy nie lepiej…

— A nie, nie lepiej. Ja jestem systematyczna. Jeżeli pan wszystko systematycznie i grzecznie opowie, to…

— To co, pani?

— To później poprawimy nasze humory. Lubię ploteczki.

— No, dobrze, będę plotkował, ale pani mi á conto, w kształcie zadatku powie…

— Nic nie powiem, dopóki mi pan nie wyłuszczy prawdy o tamtym…

— No, więc cóż? Przybył — to znaczy, przyjechał koleją. Zamieszkał. Chodził do biblioteki publicznej. Czytał zawzięcie. Milczał, był z daleka. Znowu czytał. Co to jeszcze? A tak… Parę razy widziałem go w towarzystwie naszym, polskim. Jakieś ciemne wersje zaczęły obijać się o kolonie á propos tego pana. Wszyscy, a szczególniej wszystkie zainteresowały się nim nadzwyczaj. Wreszcie, ponieważ był zapisany do towarzystwa, na jednym z zebrań zadano mu pytanie, czy to prawda, że siedział w więzieniu za kradzież? Nie byłem wówczas obecny, znam to ze słyszenia…

— A to ciekawe! Cóż ten pan odpowiedział?

— On wówczas odpowiedział… Cóż to on wówczas odpowiedział? Przepraszam bardzo… pani zna tego pana?

— Nie. Ale proszę… mówić!…

— Odpowiedział, że rzeczywiście siedział w jakimś mamertyńskim kryminale. Wyznał nawet, za co. Oto za kradzież jakichś dokumentów w Rzymie. Czy jeszcze plotkować?

— Jeszcze!

— No, wobec tego, chciało go, wie pani, zjednoczone panieństwo cokolwieczek wylać z towarzystwa. Głosowano. Wówczas to jako młode lwię wystąpiła w obronie byłego kryminalisty owa Milady. Spiorunowała towarzystwo „pryncypialnymi” tyradami…

— Pan to już słyszał na własne uszy, prawiła?

— Nie, ja to znam ze słyszenia. Ale wobec tego, że kwestia jest prawie wyczerpana, może byśmy przeszli do porządku dziennego…

— Zaraz. I ślub wkrótce nastąpił?

— A jakoś wkrótce. Bo to zwykle tak bywa: miłość, a zaraz potem… tak jakoś wkrótce — ślub.