Выбрать главу

— Zdaje się, że gra.

— A nie widziałaś, żeby tak dużo przegrywał, wygrywał?

— Nie myślę, żeby on grywał z byle kanalią w karty. W ruletę to grywał.

— Co, ruleta! Ruleta — to dla mopsików strzyżonych i kózek angorskich, żeby się czymś wzruszały. A ty mówisz dobrze po francusku?

— Cóż za skoki myślowe! Mówię po francusku.

— A po angielsku?

— Nie umiem ani słowa.

— A może byś się tak nauczyła?

— Od razu, w parę dni, co?

— Bo ja, uważaj, potrzebuję. To, że mówisz dobrze po francusku, uwolni mię od łajdaka.

— Od kogoś z przyjaciół?

— No, jest taki. Ja niby to bełkocę ułamkami wszystkich języków, ale na grandę rozmówić się nie umiem po prawdzie żadnym. A tymczasem interesa wymagają szczegółów. Czasem to nawet warszawskiego kłapania, do licha, zapominam. Teraz ciebie zrobię swoją prawą ręką. Bo, rozumiesz, będziesz moją żoną.

— Z lewej ręki.

— Wszystko jedno. W Wiedniu zmajstrujemy paszporty.

— Wszystko to dobrze, ale co ja zyskuję na tej spółce? Jeśli ciebie złapią, z jakiejże racji ja mam odpowiadać za twoje łotrostwa?

— Mnie nikt nie złapie. Ja z katorgi wyszedłem jak gronostaj.

— Powiedz no mi, jakim sposobem wszedłeś do mnie wczoraj?

— Mam numer tutaj obok. Wszedłem tuż za tobą i opowiedziałem się jako twój mąż. Służąca wyszła od ciebie, a ja za nią, skoro się tylko zsunęła ze schodów, nimeś drzwi zamknęła.

— To spostrzegłeś, jakem wyskoczyła z wagonu?

— Che, kokoszko, nie takie ja sprawy odstawiał!

— A cóż ty zrobisz ze mną potem, potem?

— Nic się nie martw — wszystko będzie jak złoto. Myślisz sobie może, że postąpię sobie z tobą, jak to ten znawca…

— Co za znawca?

— E, był taki jeden. Jechał do Europy, gdzieś na wschód, w Rumunią, w Bułgary, na Odessę, do Niżniego, bałamucił młode dziewczyny, Słowianki, Greczynki, Żydówki, Rumunki, Czeszki, Niemki, wszystko jedno, byle tylko nie była starsza nad dwadzieścia lat, żenił się oficjalnie i każdą z oblubienic wywoził w świat. Brał tylko posażne, i to grubo. Pożył sobie z każdą sześć, siedem miesięcy, i jak mu tylko zaczęła grubieć w pasie, spuszczał, a to strychninką, a to arszeniczkiem, jak mu ta serce dyktowało. Mieszkał — to w Buenos-Aires, to w San Francisco, to w Kairze, to w Bombaju. Chłop się nażył. Innej kobiety nie używał, tylko panienki, i to, co najpierwszy sort. Nareszcie go moraliści przydybali. Do światła go! No — tracili go elektryką. Na stołeczek, mosiężny cylinderek na główkę. Drwił sobie do ostatka z tych wszystkich drabów, ze szpiclów, sędziów i tym podobnych oprawców. Majątek cały, a uciułał z posagów swych żoneczek grzeczną sumkę, bo milion z górą dolarów, zapisał na stypendia dla wynalazców, na cele dobroczynne, na zasiłki dla ludzi, którzy po przyjeździe do Ameryki nie mają z czego żyć i zdychają z głodu. Punktów napisał w testamencie ze czterdzieści. A musiała hołota spełnić wszystko, co do joty, tak jak rozporządził. Bo według prawa wszystko zrobił — cha-cha…

— Gdzieś o tym czytałam… — ziewnęła — w jakimś piśmidle. Ty to z gazety, co? Wyczytałeś i powtórzyłeś, żeby mię nastraszyć. Patrz, kobieto, jakie to z nas bywają demony! I z taką to przyjemnością rozpowiadałeś. Malowało się na cyferblacie uczucie grozy… Bywasz jednak śmieszny, mój dymisjonowany katorżniku. Na demona się nie zdałeś. Prędzej już mógłbyś być tym, jak to tam… szopenfeldziarzem…

Mówiła to lekceważąco, ale w gruncie rzeczy była tym opowiadaniem rażona. Czuła je głębokim tętnem serca. Złowieszcza rozkosz marzenia o takim życiu, o olbrzymiej wolności ponad ludźmi, ponad wszelkimi prawami, wbrew wszelkim ustawom wśród wiekuistych niebezpieczeństw, w kulcie samowładnych zmysłów — odchyliła się na mgnienie przed duszą, trzymała ją w blasku swoich źrenic i w swoich orlich szponach.

W tej samej chwili dokonało się inne miarkowanie, tak piorunująco chyże, że zachwiało całą istotą. — Nareszcie wygaśnie miłość dla Łukasza! — Spostrzegła to i drgnęła z dzikiego upojenia. Przejdzie na drugą stronę tej sprawy ducha. Nie kochać go! Rozgrzeszona będzie z grzechu zabójstwa! Nie ma już potrzeby spowiedzi przed nim! Straszliwa moc rozpusty z tym człowiekiem nieznanym, rozpusty rozpasanej i prawdziwie zwierzęcej, wyrwała z duszy i z cielesnej powłoki duchową miłość.

Cicho, sekretnie pochwalała tę rozpustę nocną, która nareszcie jej duszę uzdrowiła, wyzwoliła, oblała zimną rosą spokoju. Podziwiała siłę rozpusty cielesnej, władzę jej niezwalczoną i znalazła, że ona jest dobrem, ponieważ niweczy okrutne i beznadziejne misterium miłości. Wiecznie a rozpacznie o tym dawniej wiedziała, że ostatnią myślą, która w jej chorym mózgu zagaśnie, to będzie myśl o Łukaszu, że ostatnim uczuciem, które w niej zamrze, będzie tęsknota za nim. Zżyła się z tymi pewnikami jak z losem! A teraz — zdrowa jest, silna, pełna życia, a on z niej znikł bez śladu. Niegdyś w szczęściu wierzyła, że na świecie są tylko dwa serca. Później, w niedoli, przyszła do pewnika, że zostało jedno serce, w którym on panował jak Bóg w świątyni. A teraz otoczyła ją nowa sfera życia.

Ujrzała, że tamte wiatry — to są „kopczyki popiołu”… ów cichy, drogi, tak mądry, szlachetny, który stał przy niej w dzień i w nocy — teraz nareszcie odejdzie. Troski, co go szarpały, nadzieje, które go niosły, i wszystko jego a własne teraz będzie obojętne. Czy mu teraz dobrze, czy źle, gdzie jest — wszystko już jedno. Gdyby leżąc na ziemi wzywał pomocy, już nie odwróci ku niemu głowy. Jeżeli umarł — Bóg z nim. Jakowaś bezgraniczna w duszy pogoda…

Cha-cha!… Mówił niegdyś, że wlała światło w jego mroczną duszę. Szli razem na szczyty gór, gdzie wybrane dusze z rodu ludzkiego wiecznie się w szczęściu weselą. Teraz to wszystko stało się „kawałem” w tłustym sosie, witzem z przeszłego życia… Precz z życiem minionym! Szukać jutrzejszego dnia!

*

Miesiące zimowe upłynęły w Wiedniu. Ewa i jej „mąż”, Antoni Pochroń. zajmowali mieszkanie na trzecim piętrze w olbrzymim, nowym domu. Ponieważ mieli do rozporządzenia windę, nie czuli wcale tego, że mieszkają dość wysoko. Właściwie Pochroń odnajmował tylko dwa pokoje od dużego lokalu doktora Bandla.

Pokoje te były wprost prześliczne. Ogromne okna, obramowane białym marmurem, wychodziły na zaciszną uliczkę. Poziom jednego z tych pokojów był nieco wyższy niż poziom drugiego. Oddzielały je szklane drzwi, które można było otwierać tak szeroko, że tworzyło się z tych dwu pokojów ogromną salę dziwnego a uroczego kształtu, ściany obu saloników powleczone były klejową farbą barwy nikłej, która czyniła wrażenie delikatności. Tam i sam przemykał się złotawy gzymsik albo siny rąbek, po to tylko, zda się, żeby za sobą oczy w przestwór pociągnąć. Kilka wąskich luster w skromnych ramach przerywało ciągłość powierzchni ścian. Bawiły oko skromne, lekkie meble nowego kształtu. Blaty stolików były ze lśniącej jakby z alabastrowej masy. Nogi ich były okute w metal, co im nadawało cechę wykwintnej prostoty, czystości i siły. Wszystko w tym zaciszu było biało-złociste. Nic nie naprzykrzało się i nic raziło. Ani inkrustowana, lśniąca boazeria, naśladująca barwą drzewo osiczyny, ani powściągliwy ornament drzwi, którego potrzeba tłumaczyła się sama, ale obecność nie była prawie widoczną — ani szlak ze stylizowanych kwiatów nasturcji; ani owe drzwi do alkowy, ze rzniętego misternie szkła, zajmujące całkowitą niemal wysokość ścian od sufitu do posadzki.

Ewa zajmowała alkowę, izbę na podwyższeniu z oknami wychodzącymi na uliczkę. Drugi pokój był rodzajem salonu. Tam na sofie sypiał Pochroń.