– Nie… tak… podawaj.
– Gotowy?
Duncan znów głęboko wciągnął powietrze.
– Tak.
– Wyjmij kompas. Masz jechać sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na pomoc, potem cztery kilometry osiemset metrów na wschód. Na rozwidleniu jedź dwa kilometry trzydzieści metrów na północny wschód. Zatrzymaj samochód. Zobaczysz pole ciągnące się na zachód. Na polu znajdziesz pewien znak. Tam czekaj na dalsze instrukcje. Zapamiętałeś?
– Proszę, powtórz, Olivio.
– Duncan, Duncan, próbuję być wobec ciebie uczciwa, ale widzę, że nie doceniasz moich wysiłków. – Roześmiała się fałszywie. – No dobrze, powtórzę: sześć kilometrów sto pięćdziesiąt metrów na północ, cztery kilometry osiemset metrów na wschód, dwa kilometry trzydzieści metrów na pomocny wschód. Ruszaj, Duncan. W drogę.
Odwiesiła słuchawkę i zwróciła się do Billa Lewisa i Ramoną Gutierreza.
– Jak leming idący prosto do morza. Zdezorientowany, przerażony i ugodowy. Można by nawet powiedzieć, że już dojrzał. – Uśmiechnęła się. – Misja zakończona. Jedziemy.
Obaj byli tak zdenerwowani, że w odpowiedzi zdołali się tylko krzywo uśmiechnąć. Są słabi, uznała Olivia, z trudem opanowując niechęć. Czują, że pieniądze są blisko i o to im głównie chodzi. Źle. Nadal ich będę potrzebować. Niezbyt długo, ale jeszcze trochę. Szybko wyszła z supermarketu, a obaj mężczyźni przyspieszyli, by dotrzymać jej kroku.
Duncan wskoczył za kierownicę i wyzerował licznik na desce rozdzielczej. Dłońmi ścisnął skronie, próbując się uspokoić. Zupełnie jakby mnie wessał wir wodny. Czuł łomotanie serca. Spróbuj się pozbierać, powtarzał w myśli te słowa, jak magiczne zaklęcie. Sięgnął do kieszeni po kompas. Przez chwilę igła podskakiwała niezdecydowanie, po czym przyjęła właściwą pozycję, wskazując na boczną drogę. Wrzucił bieg i zaciskając wargi ruszył w drogę.
Przejechawszy kilometr znalazł się ponownie wśród gospodarstw rolnych. Jechał powoli, spoglądając na rozciągające się wzdłuż drogi staroświeckie farmy Nowej Anglii. Budynki mieszkalne zbudowane były z desek, pomalowanych na biało, wyszlifowanych przez czas i zimne wiatry; stajnie uginały się pod ciężarem lat i obowiązków. Ziemia miała kolor brunatny, a pnie drzew czarny. W zmierzchu widać było ich sterczące gałęzie. Świat wydał mu się nagle pierwotny i przerażający. Szosa wkrótce zmieniła się śliską żwirowaną drogę. Auto zaczęło tańczyć na wybojach. Samotnie przecinał pola i wzniesienia, jedynie od czasu do czasu spotykał jakiś ciągnik.
Pierwszy skręt zidentyfikował bez trudu. Jechał dalej, spoglądając cały czas na licznik. Kiedy dotarł do rozwidlenia, sprawdził kompas i udał się na północny wschód. Ogarnęło go podniecenie – przez głowę przemknęła mu myśl, że już niedługo zobaczy swego syna. Szybko jednak zwalczył złudną nadzieję i spojrzał znów na licznik. Półtora kilometra, tysiąc osiemset metrów, dwa kilometry trzydzieści metrów.
Zatrzymał się.
Dzień gasł. Niebo ciemniało, mrok gęstniał z każdą sekundą.
Wyszedł z samochodu i badawczo popatrzył na rozciągające się przed nim pole. Było ogrodzone kamiennym murkiem, sięgającym mu do pasa. Dalej, w odległości mniej więcej dziewięciuset metrów, rósł las. Pole rozciągało się w stronę drzew. Wdrapał się na murek i zeskoczył na drugą stronę.
Myślał teraz tylko o pieniądzach w teczce oraz o swym synu. Ruszył polem i od razu zapadł się po kostki w błocie. Z trudem wyciągnął stopę i ruszył dalej, walcząc z grząskim, śliskim gruntem. Czuł, jak wilgoć przesiąka mu do butów i skarpetek, ziębiąc stopy. Ziemię pokrywała cienka warstewka lodu, trzeszczącego pod jego stopami.
Potknął się upuścił teczkę, po czym wstał, by iść dalej przed siebie.
Czego właściwie szukam? myślał. Oczy miał szeroko otwarte, rozglądał się uważnie na wszystkie strony, usiłując dostrzec jakiś znak. Było już niemal całkiem ciemno, Duncana ogarniała rozpacz.
Wytężał siły. Obejrzał się do tyłu. Był już prawie w połowie drogi do lasu.
To musi być gdzieś tutaj.
Czuł, jak ziąb nocy przenika go do szpiku kości.
– Gdzie to jest? – krzyknął głośno. – Gdzie?
Brnął jeszcze jakieś dwadzieścia metrów i wtem zobaczył drewniany słupek wbity w ziemię. Wokół czubka namalowany był farbą fluorescencyjną pomarańczowy pasek.
– To tu – pomyślał i rzucił się do przodu, prawie padając na ziemię, by wreszcie dopaść znaku.
Wtedy zatrzymał się.
Stał w osłupieniu. Nie było żadnego znaku, żadnej informacji, żadnej wskazówki, że może to być coś więcej niż słupek na środku pola. Przez chwilę poczuł konsternację i ból niemal fizyczny.
Zaczerpnął powietrza. Przemoczone stopy zmarzły. Dygotał. Wydawało mu się, że ciepło mijającego dnia uchodzi w górę, gdzieś w pochmurne niebo.
– Kazała czekać na instrukcje – mówił sobie. – A więc dobrze, Olivio, poinstruuj mnie.
Cisza dzwoniła mu w uszach.
Pochylił się przy słupku i odetchnął powoli. Łzy, których już nie powstrzymywał, zaczęły mu płynąć po twarzy. Co się ze mną dzieje? zadawał sobie pytanie, ale nie był w stanie opanować się. Przecież jestem silny, przygotowany na wszystko – powtarzał sobie, ale na nic to się zdało. Morze ciemności pogłębiało tylko jego rozpacz, a wszelkie nadzieje się rozwiewały. Przycisnął teczkę do piersi, jakby była jego dzieckiem, zaczął kiwać się, w przód i w tył, próbując się rozgrzać, próbując wyobrazić sobie co zrobił źle, co ma robić dalej. Obraz syna wypełnił jego myśli, co jeszcze bardziej druzgotało mu serce. Z jego gardła wydobył się krótki szloch, stał tak nadal przy słupku, uświadamiając sobie, że nie jest w stanie nic wymyślić, ani zdecydować, co teraz robić.
Sto pięćdziesiąt metrów dalej, ukryta za drzewami, Olivia przyglądała mu się przez lornetkę. Przepełniała ją satysfakcja, drżała cała, ale bynajmniej nie z powodu zimna.
– Jak długo będziesz tu czekał? Jak długo będziesz tak stał w samym środku pustki? Całą noc będziesz tu czekał na syna? A może tylko parę minut? Na ile starczy ci cierpliwości? Czy wytrzymasz na tym zimnie? Czy wytrzymasz ból? Całkiem sam? Jak długo, Duncan? Osiemnaście lat! – wyszeptała. – Osiemnaście lat.
Patrzyła i czekała.
Po godzinie Duncan zrozumiał, że Olivia nie przyjdzie. Nie miał jednak siły odejść. Odczekał jeszcze godzinę, stracił czucie w nogach i przestraszył się, że nie będzie w stanie wydostać się z tego lodowego pola.
W końcu wyprostował się.
Przez chwilę kręciło mu się w głowie i chwiał się jak pijany.
Łzy na policzkach wyschły.
W sercu czuł pustkę.
Przepełniała go rozpacz.
Ruszył przez pole jak automat tam, gdzie pozostawił samochód. Chwile, kiedy pędził przez miasto, kiedy odnalazł to dziwne, puste miejsce, wydawały mu się teraz odległe o setki lat.
W pewnym momencie poślizgnął się i upadł na twarz. Przez chwilę leżał tak na wilgotnych grudach ziemi. Na wargach czuł krew. Potem podniósł się i starł z ubrania błoto. Wreszcie potykając się dotarł do muru, który z oddali wyglądał jak czarna fala pędząca mu naprzeciw. Przyciskając teczkę do piersi przedostał się na drugą stronę. Samochód stał jakieś trzydzieści metrów dalej, więc powłócząc nogami poszedł w jego kierunku.
Nie wiedział, co zrobi, gdy wróci do domu.
Kiedy otwierał drzwi samochodu i zapinał pasy, pomyślał: to cała Olivia. Musiała przecież sprawdzić, przekonać się, co zrobię. Czuł wielką pustkę w sercu.
Zapalił silnik i włączył bieg. Nie wiedział, co powie Megan i bliźniaczkom. Zakręcił niemal w miejscu, myśląc: muszę się stąd wydostać. Powoli ruszył w drogę powrotną.
Wątpię, czy zadzwoni dzisiaj. Albo jutro. Próbował wyobrazić sobie, co wymyśli Olivia, żeby odebrać pieniądze, ale nie przychodził mu do głowy żaden scenariusz. Tym razem to ja będę nalegał, ja zażądam, żeby wreszcie zrobić wymianę; Tommy za pieniądze. Może, mimo wszystko, ona zmierzała do tego, lecz teraz w to wątpił.
Zbliżając się do rozwidlenia dróg zwolnił. Pomyślał o tym, jaki zawód przeżyje Megan i próbował coś wymyślić, by złagodzić jej rozpacz. Nie wiedział, co pomyślą Karen i Lauren. Będą się czuły jak przepuszczone przez wyżymaczkę. Muszę coś dla nich zrobić. Westchnął i zaczął skręcać w lewo, starając się nie pomylić kierunku, wyrwać się ze stanu odrętwienia.