Выбрать главу

– Przecież on był właśnie superegoistą! – powiedział dobitnie Paweł. – Mógł ochronić swoją przyjaciółkę? Mógł. Mógł zetrzeć się z nami? Jeszcze jak! A co zrobił? Wchłonął wszystko w siebie! Nawet nie powstrzymał huraganu… A przecież mógł! Mógł!

– Kto wie, do czego doprowadziłby inny czyn.

– Postąpił jak my, jak najprawdziwszy Ciemny!

– Gdyby tak było, wstąpiłby do Dziennego Patrolu.

– Wstąpi – powiedział z przekonaniem Paweł. – Bo co mu pozostało? Szkoda mu było siły i zagarnął całą dla siebie. Potem mówił, że to niby po to, żeby podjąć najsłuszniejszą decyzję… A jaka była ta jego decyzja? Nie wtrącać się. To podejście Ciemnych.

– Nie będę się z tobą spierać, Pawle – powiedziałam. Liniowiec drgnął, wypuszczając podwozie. Jakiś człowiek na pokładzie jęknął cicho.

Pozornie wilkołak miał rację. Ale pamiętam, jak wyglądał Zawulon kilka dni po huraganie. To jego niedobre spojrzenie… Jakby zrozumiał, że go podpuścili – ale zrozumiał zbyt późno.

Paweł nadal rozprawiał o subtelnościach walki między Patrolami, o różnicy w podejściu, o długoterminowym planowaniu operacji. Strateg się znalazł… Do sztabu go dać, marnuje się chłopak, szlifując bruk…

Nagle poczułam, jak zmęczyła mnie jego obecność w ciągu tych dwóch godzin lotu. A sprawiał takie sympatyczne wrażenie…

– Pawle, w co się przemieniasz? – zmieniłam temat. Wilkołak zasapał i odparł niechętnie:

– W jaszczura.

– Oho! – Popatrzyłam na niego z zainteresowaniem. Takie wilkołaki to prawdziwa rzadkość, to nie jakiś tam przeciętny wilk, w rodzaju nieboszczyka Witalija. – Poważna sprawa! W takim razie dlaczego tak rzadko widuję cię w czasie operacji?

– Ja… – Paweł zmarszczył brwi. Wyjął chusteczkę, otarł spocone czoło. – Widzisz, jest taki problem…

Zawstydził się jak licealistka w czasie wizyty u ginekologa.

– Przemieniam w roślinożernego jaszczura – wypalił w końcu. – Niezbyt duża zdolność bojowa. Mam mocne szczęki, ale zęby płaskie, trące. I jestem zbyt powolny. Mogę najwyżej złamać rękę albo nogę, zmiażdżyć palce…

Zaśmiałam się i powiedziałam pocieszająco:

– To nic, przecież tacy jak ty też są potrzebni! Najważniejsze, żeby twój wygląd budził przerażenie.

– Wygląd… – odparł Paweł, spoglądając na mnie spode łba. – Moje łuski są zbyt kolorowe, wyglądam jak zabawka, trudno się zamaskować.

Z trudem zachowałam powagę.

– To nawet ciekawsze. Na przykład, jeśli trzeba wystraszyć ludzi, zwłaszcza dzieci. Wtedy kolorowa łuska jest idealna.

– Właśnie do tego się mnie zazwyczaj używa… – wyznał Paweł.

Szarpnięcie przerwało rozmowę – samolot dotknął pasa lądowiska. Pasażerowie zaczęli bić brawo, moim zdaniem, przedwcześnie. Na kilka sekund przywarłam do iluminatora, chciwie patrząc na zieleń, budynek lotniska, na sunący po pasie samolot…

To było nierealne.

Wyrwałam się z dusznej, rozpalonej Moskwy, dostałam upragniony urlop… i swoje szczególne prawa… A po powrocie będzie na mnie czekał Zawułon…

* * *

Paweł odprowadził mnie na przystanek trolejbusu. To najśmieszniejsza trasa trolejbusu, jaką znam – biegnie z jednego miasta do drugiego, z Symferopola do Jałty, co – o dziwo – jest nawet dość wygodne.

Wszystko tu było inne. Niby gorąco, ale to nie asfaltowo – betonowy upał Moskwy. I chociaż morze było jeszcze daleko, już się je czuło. I ta bujna zieleń, i cała atmosfera kurortu w środku sezonu…

Naprawdę było mi dobrze. Gdybym jeszcze mogła wziąć prysznic, wyspać się, doprowadzić do porządku…

– Ale ty nie jedziesz do Jałty? – zapytał Paweł.

– Nie całkiem do Jałty – przyznałam. Posępnie popatrzyłam na kolejkę do trolejbusu. Nawet dzieci stały skupione i gotowe do walki o miejsce w środku. Miałam niewiele rzeczy – torebka i torba sportowa na ramię, i nawet mogłabym postać, gdyby jakimś cudem udało mi się wsiąść do trolejbusu bez biletu.

Ale nie chciałam.

W końcu mam gruby plik „diet”, urlopowych i leczniczych – Zawulon dał mi prawie dwa tysiące dolarów. Jak na dwa tygodnie to całkiem nieźle. Zwłaszcza na Ukrainie.

– No dobrze, Pawle – pocałowałam go w policzek i wilkołak zarumienił się. – Dalej pojadę sama, nie musisz mi już towarzyszyć.

– Jesteś pewna? – zapytał nieufnie. – Mam rozkaz udzielić ci wszelkiej pomocy.

Też mi ochroniarz… Jaszczur roślinożerny, krowa w pancerzu…

– Jestem. Ty też miałeś wypoczywać.

– Chcemy z kumplami podróżować na rowerach – powiedział. – Fajne chłopaki, ukraińskie wilkołaki i nawet jeden młody mag. Może do ciebie zajrzymy?

– Będzie mi bardzo miło.

Wilkołak ruszył z powrotem do budynku lotniska, pewnie chciał dostać się na lot do Chersonu. A ja niespiesznie podeszłam do nielicznych taksówkarzy i prywatnych przewoźników. Zmierzchało się, kierowców było niewielu.

– Dokąd, ślicznotko? – zawołał zwalisty, wąsaty mężczyzna, palący papierosa przy swoim żiguli. Pokręciłam głową. Jeszcze mi tylko brakowało podróży w żiguli… Wołgę też zignorowałam, kierowcę w starej oce, który nie wiadomo na co liczył, tym bardziej.

Ale nowy nissan patrol to już było co innego…

Pochyliłam się nad opuszczoną szybą. W samochodzie siedziało dwóch młodych chłopaków. Ten, który zajmował miejsce kierowcy, palił, jego kolega pociągał piwo z butelki.

– Jesteście wolni, chłopaki?

Dwie pary oczu obrzuciły mnie taksującym spojrzeniem. Nie wyglądałam na zamożną, ale to akurat było celowe…

– Może… – rzucił kierowca. – Jak się dogadamy co do ceny.

– Dogadamy się – powiedziałam. – Do Arteku. Pięćdziesiąt.

– Pionierka? – uśmiechnął się kierowca. – Za pięćdziesiąt to możemy ci miasto pokazać.

Dowcipniś. Sądząc po jego wieku, nie powinien już znać słowa „pionierka”. I jakie wymagania… W końcu pięćdziesiąt hrywien to prawie dziesięć dolarów.

– Chyba się nie zrozumieliśmy – zauważyłam. – Nie powiedziałam, czego pięćdziesiąt…

– Czego pięćdziesiąt? – powtórzył posłusznie towarzysz kierowcy.

– Dolców.

Od razu spojrzeli inaczej.

– Pięćdziesiąt dolarów, jedziemy szybko, żadnych autostopowiczów po drodze nie bierzemy, muzyki głośno nie słuchamy – sprecyzowałam. – Rozumiemy się?

– Tak – zdecydował kierowca. Rozejrzał się. – A gdzie rzeczy?

– Wszystko mam przy sobie. – Usiadłam na tylnim siedzeniu, torbę rzuciłam obok siebie. – Jedziemy.

Mój ton chyba poskutkował. Minutę później już wyjeżdżaliśmy na drogę. Rozluźniłam się, usiadłam wygodniej. Wszystko w porządku. Urlop. Muszę odpocząć. Jeść brzoskwinie… Nabierać sil.

A potem Moskwa i Zawulon…

I wtedy w torebce zadzwoniła komórka. Nie otwierając oczu, wyjęłam telefon i odebrałam.

– Alicja? Jak dojechałaś?

W środku poczułam przyjemne ciepełko. Niespodzianka goni niespodziankę! Nawet w najlepszych czasach Zawulon nie uważał za konieczne interesować się takimi drobiazgami. A może to dlatego, że jestem chora i nie w formie?

– Dziękuję, cudownie. Podobno pogoda była nieciekawa, ale teraz…

– Wiem. Chłopaki z Dziennego Patrolu Symferopola zapewnili odpowiednie warunki meteorologiczne. Nie o to mi chodzi, Alicjo. Jesteś w samochodzie?

– Tak.

– Masz złą prognozę na tę podróż. Skoncentrowałam się.

– Droga?

– Nie. Raczej twój kierowca.

Przez chwilę wpatrywałam się w ogolone karki chłopaków w bezsilnej złości. Nawet nie mogę poczuć emocji, a co dopiero czytać myśli…