Выбрать главу

– Nic takiego. Zakleić ci plastrem?

– Nie trzeba, samo się zagoi…

– Jak chcesz. – Wstałam i rozejrzałam się. Trudno mi będzie znaleźć drogę do tlącego się w oddali światełka… – No jak tam, Makarze? Lecisz? Czy jednak mnie odprowadzisz?

Wstał i poszedł przodem, a ja za nim. Tuż przed budynkiem, który okazał się kamiennym, piętrowym domkiem z kolumnami. Makar zapytał:

– Powie pani dyżurnemu?

– O czym? – roześmiałam się. – Przecież nic się nie stało, przespacerowaliśmy się spokojnie aleją…

Posapał jeszcze chwilę i powtórzył:

– Przepraszam. To był głupi żart.

Tym razem zabrzmiało to szczerzej.

– Zajmij się kolanem – poradziłam. – Nie zapomnij przemyć i posmarować jodyną.

ROZDZIAŁ 4

Za ścianą szumiała woda – dyżurny obozu przeprosił i poszedł się umyć. Obudziłam człowieka, który drzemał sobie spokojnie przy ochrypłych dźwiękach płynących z japońskiego magnetofonu. Jak można spać przy Wysockim? Zresztą, na tym sprzęcie można było słuchać wyłącznie schrypniętych bardów.

…Będą wiersze i matematyka,

Zaszczyty, bitwy, krew i krzyk,

A teraz ołowiane żołnierzyki

Na starej mapie ustawiają się w szyk.

Lepiej, żeby trzymał je w koszarach,

Ale na wojnie, jak to na wojnie,

Giną żołnierze w obu armiach

Po równo po każdej stronie

– Przepraszam. – Dyżurny wrócił z malutkiej łazienki, wycierając twarz ręcznikiem. – Zmorzył mnie sen.

Skinęłam głową. Magnetofon nadal grał, czyniąc głos Wysockiego jeszcze bardziej ochrypłym:

Może to braki w wychowaniu,

A może w wykształceniu luka,

Że nie może wygrać kampanii

Ani ta, ani tamta grupa.

Z sumieniem problemy niesłychane,

Jak tu wobec siebie nie zgrzeszyć.

Tu i tam żołnierzyki ołowiane,

Jak zdecydować, kto powinien zwyciężyć?

Dyżurny skrzywił się i przyciszył tak, że niemal nic nie było słychać. Podał mi rękę:

– Piotr.

– Alicja.

W jego uścisku, mocnym, jakby podawał dłoń mężczyźnie, od razu czuło się dystans. Relacje wyłącznie koleżeńskie…

No i dobrze. Ten niewysoki, szczupły, przypominający chłopca mężczyzna nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Oczywiście miałam zamiar na to obozowe lato znaleźć sobie kochanka, ale raczej kogoś młodszego i sympatyczniejszego. Piotr miał co najmniej trzydzieści pięć lat i nawet bez zdolności Innego można było w nim czytać jak w otwartej księdze. Przykładny ojciec rodziny, z tych, co to żony prawie nie zdradzają, nie piją, nie palą i wychowaniu dziecka – zazwyczaj jednego – poświęcają sporo czasu. Odpowiedzialny człowiek, który lubi swoją pracę, a tłum smarkaczy i młodocianych chuliganów można mu powierzyć bez obawy. Wytrze zasmarkane nosy, pogada od serca, zabierze butelkę wódki, wygłosi wykład o szkodliwości palenia papierosów, zajmie małolata pracą i etyką, ale też zapewni odpowiednie do wieku rozrywki.

Krótko mówiąc – ucieleśnienie marzeń Jasnych, a nie żywy człowiek.

– Bardzo mi miło – powiedziałam. – Od dawno marzyłam, żeby trafić do Arteku… Szkoda tylko, że w takich okolicznościach…

Piotr westchnął.

– To prawda. Wszyscy martwimy się o Nastkę… Przyjaźnicie się?

– Nie – pokręciłam głową. – Ona jest dwa lata starsza, rzadko się spotykałyśmy na wydziale. Szczerze mówiąc, nawet nie pamiętam, jak wygląda.

Piotr skinął głową i zaczął przeglądać moje dokumenty. Konfrontacja z Nastią niespecjalnie mnie martwiła, ona na pewno przypomni sobie moją twarz, Zawulon zawsze dba o takie drobiazgi. Jeśli nawet w samym Arteku nie ma Innych, to na pewno przyjechał ktoś z Jałty albo Symferopola, wpadł na minutkę do Nastii – i teraz ona uważa mnie za starą znajomą.

– Pracowała pani już jako opiekunka?

– Tak… Ale nie w Arteku, rzecz jasna.

– Cóż to takiego? – wzruszył ramionami Piotr. – Dwa tysiące trzysta osób personelu – oto cala różnica.

Ton, którym wypowiedział te słowa, niezbyt do niego pasował. Był dumny z Arteku, tak dumny, jakby sam go założył, osobiście, z automatem w ręku bronił przed faszystami, własnoręcznie budował domy i sadził drzewa.

Uśmiechnęłam się, dając do zrozumienia, że nie wierzę, ale z grzeczności nie zaprzeczę.

– Nastia pracuje w Lazurowym – oznajmił Piotr. – Zaprowadzę panią do niej, ona i tak musi już wstać. O piątej odjeżdża samochód do Symferopola… Jak pani dojechała, Alicjo?

– Normalnie – odparłam. – Samochodem.

Piotr skrzywił się.

– Pewnie zażądali strasznej ceny?

– Nawet nie – skłamałam.

– Tak czy inaczej, to dość ryzykowne – zauważył Piotr. – Młoda, ładna dziewczyna, sama w środku nocy, w samochodzie z nieznajomym kierowcą…

– Było ich dwóch – powiedziałam. – I byli bardzo zajęci sobą.

Piotr nie zrozumiał.

– Nie będę pani pouczał – westchnął. – Jest pani dorosła. Ale proszę zrozumieć, że wszystko może się zdarzyć! Artek to kraina dzieciństwa, miłości, przyjaźni i sprawiedliwości. Niewielki kawałek, który udało nam się zachować. Lecz poza granicami obozu… Ludzie bywają różni.

– Ludzie bywają różni – przyznałam z pokorą. Zdumiewające, z jak szczerą wiarą wygłaszał te patetyczne słowa! I w dodatku naprawdę w nie wierzył!

– Dobrze. – Piotr wstał i podniósł moją torbę. – Chodźmy, Alicjo.

– Mogę pójść sama, proszę mi tylko wskazać drogę…

– Alicjo! – pokręcił głową z wyrzutem. – Zabłądzi pani! Teren obozu ma dwieście pięćdziesiąt osiem hektarów! Chodźmy.

– Nawet Makar trochę pobłądził – przyznałam.

Piotr stał już w drzwiach, ale teraz odwrócił się gwałtownie.

– Makar? Piętnastoletni chłopiec? Znowu był przy wejściu?

Skinęłam głową.

– Rozumiem… – powiedział sucho Piotr.

Wyszliśmy w ciepłą, letnią noc. Świtało, Piotr wyjął z kieszeni latarkę, ale jej nie włączał. Ruszyliśmy ścieżką w dół, ku brzegowi morza.

– Mamy problem z tym chłopcem – rzucił Piotr.

– Co się stało?

– Twierdzi, że nie potrzebuje dużo snu… – Piotr zaśmiał się niewesoło. – Albo ucieka do ochrony przy wejściu, albo nad morze, albo w ogóle poza teren obozu.

– Myślałam, że to coś w rodzaju posterunku przy bramie… pionierskiego – zasugerowałam.

– Alicjo!

Samym tylko wygłoszeniem imienia przekazywał cały ogrom emocji.

– W nocy dzieci powinny spać, a nie stać na warcie przy wejściu do obozu, przy wiecznym ogniu, czy gdzie tam jeszcze… Wszystkie normalne dzieci w nocy śpią, wyszaleją się przed snem i śpią. W ciągu dnia tak się tu nabiegają…

Pod jego nogami zachrzęścił żwir, zeszliśmy z wyłożonej różowymi płytkami drogi. Zrzuciłam sandały, zaczęłam iść boso. Jak przyjemnie – ciepłe, twarde kamyczki pod stopami…

– Z jednej strony, możemy upomnieć ochroniarzy – rozmyślał na głos Piotr – żeby przeganiali chłopaka. Ale co wtedy? Przywiązywać go na noc do łóżka? Niech już lepiej siedzi z dorosłymi, niż miałby się kąpać w nocy sam jeden w morzu…

– Co mu jest?

– Mówi, że trzy godziny snu w zupełności mu wystarczają – w glosie Piotra pojawił się smutek i żal. Najwyraźniej należał do ludzi, z którymi interesująco rozmawia się przez telefon albo w ciemności – uboga mimika, nudna twarz, a ile intonacji! – Sądząc po tym, jak lata w dzień, rzeczywiście mu wystarczają. Ale ja wiem, że nie o to chodzi…

– A o co? – zrozumiałam, że czeka na to pytanie.