Gdy skończyłam, Oleczka zaczęła popłakiwać i przytuliła się do mnie. Pozostałe dziewczynki też miały łzy w oczach.
Wtedy opowiedziałam im o swoim ojcu, o jego zawale, o tym, że teraz lekarze umieją doskonale leczyć choroby serca i że mama Nastii też na pewno wyzdrowieje. Pomogłam smagłej dziewczynce, Kozaczce Gulnarze, zapleść warkoczyki – miała śliczne włosy, ale była, jak zapisała Nastia, straszną guzdrałą. Posprzeczałam się z Tanią z Petersburga, czym lepiej jedzie się do Arteku, pociągiem czy samolotem, i przyznałam, że pociągiem jest znacznie weselej. Obiecałam Ani z Rostowa, że do wieczora będzie mogła pływać, a nie tylko chlapać się na mieliźnie. Omówiłyśmy zaćmienie słońca, które miało nastąpić za trzy doby, i wyraziłyśmy żal, że na Krymie nie będzie całkowite.
Na śniadanie szłyśmy już wesołą gromadką. Tylko Olga, „która nie jest Oleczką, lecz koniecznie Olgą”, i jej przyjaciółka Ludmiła trochę się na mnie boczyły. Nic dziwnego, najwyraźniej były ulubienicami Nastii.
To nic. Za trzy dni mnie też polubią.
A świat wokół był taki piękny…
Sierpień na Krymie! W dole połyskuje morze, powietrze przeniknięte jest zapachami słonej wody i kwiatów. Dziewczynki piszczały, biegały tam i z powrotem, przepychały się. Pewnie maszerowanie ze śpiewem na ustach wymyślono nie bez kozery – gdy śpiewasz, nie możesz ani piszczeć, ani chichotać.
A ja nie znam żadnych piosenek i nie umiem chodzić w szeregu.
Jestem Ciemna.
W stołówce po prostu zdałam się na swoje podopieczne – to one wiedziały, gdzie powinnyśmy usiąść. Wokół mnie rozmawiało, śmiało się i przekrzykiwało pięćset dzieci w najróżniejszym wieku, cud, że przy tym udawało im się pałaszować śniadanie. Moje stadko zajęło swoje miejsca. Zaczęłam się rozglądać. W końcu będę musiała spędzić tu cały miesiąc…
Opiekunów, którzy przybyli na śniadanie ze swoimi zastępami, było dwudziestu pięciu. Moja duma, że tak szybko poradziłam sobie z dziewczynkami, znikła bez śladu. Oni byli dla tych dzieci niczym starsze rodzeństwo. Czasem surowi, czasem łagodni, ale zawsze kochani i posiadający autorytet.
Skąd się tacy biorą?
Zepsuli mi humor.
Smętnie dłubałam widelcem w plackach, które podano na śniadanie razem z kaszą gryczaną i kakao, i smętnie rozmyślałam o trudnej sytuacji szpiega na obcym terenie. Zbyt dużo było tu zachwytów, uśmiechów, figli. Jasnych by tu przysłać, niech wychowują ludzkie dzieci w duchu miłości i dobra. Co tu robi wiedźma?…
A może to tylko fałsz? Lakier i pozłota!
Pocieszałam się myślą, że gdybym mogła spojrzeć na to wszystko wzrokiem Innej, zobaczyłabym wiele ciekawych rzeczy. Wśród tych miłych ludzi znaleźliby się łajdacy, zboczeńcy, ludzie źli, podli, obojętni…
Chociaż całkiem możliwe, że takich tu nie ma. Że oni wszyscy są szczerzy, w takim stopniu, w jakim to tylko możliwe. Ze naprawdę kochają te dzieci, ten obóz, siebie nawzajem. Ze to faktycznie skansen idiotów, w który Jaśni chcą zamienić świat.
– Dzień dobry.
Obejrzałam się na przechodzącego obok mnie chłopca. Aha, stary znajomy… a raczej pierwszy znajomy w Arteku.
– Dzień dobry, Makarze. – Zerknęłam na jego obtarte kolano. – A gdzie jodyna?
– Głupstwo, zagoi się – wymamrotał chłopiec. Patrzył na mnie z lekkim niepokojem, widocznie próbował zrozumieć, czy coś już o nim wiem.
– Biegnij, bo nie zdążysz nic zjeść. – Uśmiechnęłam się. – Być może wystarczą ci trzy godziny snu, ale z jedzeniem to już inna sprawa. Wprawdzie to też stołówkowe, ale smaczne.
Szybko poszedł dalej. Zrozumiał, że już wiem o jego nocnych wędrówkach i prawdziwym statusie społecznym. Gdybym była w formie, wchłonęłabym sporo siły…
– Alicjo, skąd go znasz? – zaszeptała głośno Oleczka. Zrobiłam tajemniczą minę.
– Wiem wszystko o wszystkich…
– Skąd? – dopytywała się Ola.
– Jestem wiedźmą! – oznajmiłam grobowym szeptem. Dziewczynka zaśmiała się radośnie.
Faktycznie, bardzo śmieszne… Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że to szczera prawda. Poklepałam ją po głowie i wzrokiem wskazałam talerz.
Teraz musiałam jeszcze przejść przez część oficjalną – zapoznanie się z kierownictwem Lazurowego. A potem… plaża i morze, o którym już szczebiotały dziewczynki.
Szczerze mówiąc, czekałam na to z nie mniejszym podnieceniem niż na noc. Nawet wampiry, wbrew powszechnej opinii, lubią morze i światło słońca.
W zeszłym roku, pod koniec lata, pojechałam do Jurmały. Nie wiem, dlaczego właśnie tam, być może, chciałam znaleźć się w jakimś mało przyjemnym miejscu. Udało mi się doskonale: sierpień był deszczowy, zimny i smętny. Czupurni kelnerzy łotewscy zaczynali mówić po rosyjsku dopiero wtedy, gdy ocenili wartość zamówienia. Warunki w rzekomo czterogwiazdkowym hotelu pozostawiały wiele do życzenia. Przewędrowałam całe miasto: godzinami przesiadywałam w piwiarni w Majorii, spacerowałam po pustej plaży, wieczorami jeździłam do Rygi. Dwa razy próbowano mnie okraść, raz zgwałcić. Bawiłam się na całego. Posiadałam zdolności Innej i żaden człowiek na świecie nie mógł wyrządzić mi krzywdy. Było mi smutno i źle, ale miałam bardzo dużo siły.
A potem wszystko to obrzydło mi w ciągu jednego dnia. Może z powodu dwóch agentów operacyjnych Nocnego Patrolu, którzy zatrzymali mnie w Dzintari i próbowali obciążyć jakimś niewyjaśnionym przestępstwem z użyciem magii trzeciego poziomu. Byli niesamowicie uprzejmi i absolutnie odporni na wiedzę. Pewnie właśnie tacy byli łotewscy strzelcy, a nieco później leśni bracia. Bardzo konsekwentny i uparty naród ci Łotysze, jak już coś robią, to do końca…
Udało mi się odeprzeć zarzuty, całkowicie zresztą bezpodstawne. Ale następnego ranka poleciałam do Moskwy. Tamtego lata nie wykąpałam się ani razu.
Liczyłam, że teraz to sobie odbiję…
Wszystko przebiegało normalnie, swoją koleją. Spotkałam się z kierowniczką Lazurowego, bardzo miłą i rzeczową kobietą. Rozstałyśmy się zadowolone.
Może dlatego, że dzisiaj założyłam cienkie letnie spodnie, a nie wyzywającą miniówkę?
I wreszcie udało mi się popływać. Plaża w Arteku była wspaniała, trochę za dużo harmidru, ale to, niestety, nieuniknione. Moje dziewczynki profesjonalnie obracały się pod promieniami słońca, osiągając perfekcyjną opaleniznę. Niemal połowa miała kremy do opalania i po opalaniu, którymi dzieliły się z innymi, więc można było liczyć, że unikniemy wieczornego opatrywania poparzonych ramion.
Gdybym jeszcze nie musiała pilnować dziewczynek… Wyobraziłam sobie, jak wypływam dwa kilometry od brzegu, rozrzucam ręce i leżę na wodzie. Patrzę na krystaliczne niebo, kołyszę się na falach, o niczym nie myśląc, niczego nie słysząc…
Ale, niestety, trzeba pilnować. Musiałam uczyć Anię pływania, a Wieroczkę powstrzymywać od wypływania zbyt daleko. Musiałam wyganiać dziewczęta do cienia – kremy kremami, ale dyscyplina dyscypliną… Osiemnaście kapryśnych, krzykliwych, niespokojnych dziewczynek jako załącznik do tego cudownego morza. Jedynie mysi o nadchodzącej nocy sprawiała, że się uśmiechałam. Wtedy nastanie mój czas, wtedy rozprawię się z tymi, które najbardziej mi dopiekły – postanowiłam, że będą to Wieroczka, Olga i Ludmiła. Dziś w nocy nie zadowolę się przypadkowymi ogryzkami siły. Zasieję ziarno, które wzejdzie w ich snach.
A potem zobaczyłam jego.
Leżąc na ciepłym piasku i rozglądając się na boki, zwróciłam uwagę na dobrze zbudowanego chłopaka w moim wieku. Chlapał się w wodzie ze swoim drobiazgiem – dziesięcioletnimi chłopcami. Wrzucał ich do wody, podstawiał ramiona jak trampolinę i bawił się na całego. Nie był opalony, ale nawet to do niego pasowało – w otoczeniu brązowych dziecięcych ciał wyróżniał się niczym… niczym królewski biały słoń kroczący wśród tłumu ciemnoskórych Hindusów.