– Poza Światłem i Ciemnością, ty i ja, jeden na jednego. Do końca.
Wyzywał mnie na pojedynek.
Stary zwyczaj, zrodzony wraz z Wielkim Patrolem. Niemal nie wykorzystywany. Dlatego, że zwycięzca odpowiada przed Inkwizycją. Dlatego, że pojedynek jest wtedy, gdy nie ma prawnych podstaw do walki, gdy Patrole nie mogą się wtrącić, gdy do głosu dochodzą emocje.
– Niech Światło będzie moim świadkiem.
Nie sądzę, by ktoś prócz nas dostrzegł płatek białego ognia, który na moment zapłonął na dłoni Igora. Igor drgnął. Wyższe Siły rzadko odpowiadają na wezwanie zwykłych patrolujących…
– Igorze… Ja cię kocham…
Jego twarz drgnęła jak od uderzenia. Nie wierzył mi. Nie mógł uwierzyć.
– Przyjmujesz moje wyzwanie, wiedźmo?
Owszem, mogę odmówić. Wrócić do Moskwy, poniżona i pozbawiona czci, z piętnem tej, która uchyliła się przed pojedynkiem. I każdy zawszony wilkołak będzie spluwał na mój widok.
Mogę też spróbować zabić Igora. Zebrać tyle Siły, by dać odpór.
– Niech Ciemność będzie moim świadkiem – powiedziałam, wyciągając rękę. I wiązka Ciemności drgnęła na mojej dłoni.
– Wybieraj – powiedział Igor.
Pokręciłam głową. Nie będę wybierać miejsca, czasu ani rodzaju pojedynku.
Zrozum mnie wreszcie, zrozum!
– Więc ja wybiorę. Teraz. W morzu. Prasa.
Jego oczy pociemniały. Zaćmienie jest wtedy, gdy coś zasłania światło.
Morze było nienaturalnie cieple. Może dlatego, że powietrze stało się chłodne, wieczorne? Ze słońca został tylko wąski sierp w górnej części tarczy, teraz nawet człowiek mógł patrzeć na nie gołym okiem.
Płynęłam w ciepłej wodzie, nie oglądając się na brzeg, na którym nikt nie zauważył, jak para zastępowych weszła do morza; nie zwracając uwagi na meduzy, które pospiesznie schodziły nam z drogi.
Przypomniałam sobie, jak pierwszy raz weszłam do morza. Mała dziewczynka, jeszcze nieświadoma tego, że nie należy do rodu ludzkiego, że jest jej sądzone zostać Inną. Mieszkaliśmy z tatą w Ałuszcie i on uczył mnie pływać… Pamiętam ten zachwyt, gdy woda po raz pierwszy była mi posłuszna…
I jeszcze pamiętam, że na morzu były fale. Bardzo duże. A może wtedy wszystkie fale wydawały się duże? Tata mnie trzyma, śmiesznie podskakuje na falach, oblewa nas piana, jest tak dobrze, tak wesoło… Krzyczę, że mogę przepłynąć całe morze, a tata odpowiada: „Oczywiście, że możesz”…
Będzie ci bardzo ciężko, tato.
Mamie też nie będzie łatwo.
Brzeg został daleko w tyle, brzeg pełen zachwyconych dzieci i zadowolonych dorosłych, prawdziwie radosny i szczęśliwy brzeg.
Nawet nie od razu poczułam prasę. Po prostu nagle trudniej mi było płynąć. Po prostu przestałam utrzymywać się na wodzie. Po prostu coś spoczęło na moich ramionach.
Zwykłe zaklęcie. Żadnych eleganckich chwytów. Siła przeciwko Sile.
Tato, ja naprawdę wierzyłam, że mogę przepłynąć morze…
Rozpostarłam nad sobą osłonę, zrzucając z ramion niewidoczny ciężar. I wyszeptałam, znowu, który to już raz…
– Zawulonie, wzywam cię…
Siły, które zdążyłam zebrać, szybko nikły. Igor atakował bezlitośnie, niszcząc moją ochronę.
„Tak, Alicjo”.
Jednak odpowiedział! Odezwał się! W samą porę, jak zwykle!
– Zawulonie, nieszczęście! „Wiedziałem o tym. Bardzo mi przykro”.
Nie od razu zrozumiałam, co znaczy to zimne „wiedziałem”. Ten bezosobowy ton i brak wrażenia Siły… Zawsze dzielił się ze mną Siłą, nawet gdy nie była mi potrzebna…
– Zawulonie, czyja umrę? „Przykro mi”.
Moja osłona topniała, a do mnie ciągle nie docierało, co się dzieje.
Przecież może ingerować! Nawet na odległość! Minimum jego Siły wystarczy, żebym wytrzymała nacisk, doprowadziła pojedynek do remisu.
– Zawulonie, mówiłeś, że Miłość to wielka Siła!
„Czyż nie przekonałaś się o tym sama? Żegnaj, maleńka”. Dopiero teraz wszystko zrozumiałam.
Moje siły stopniały. Niewidoczna prasa spadła na mnie znowu, wciskając w ciepłą, mroczną głębię.
– Igor! – krzyknęłam, ale fala stłumiła mój głos.
Igor płynął pięćdziesiąt metrów ode mnie. Nawet nie patrzył w moją stronę. Płakał. W morzu nie ma miejsca na łzy.
A mnie wciągało, wciągało, wciągało w ciemną otchłań.
Jak to tak… jak to tak…
Próbowałam czerpać Siłę z brzegu. Ale tam prawie nie było Ciemności, którą mogłabym wziąć. Radosny zachwyt, radosne krzyki – to nie dla mnie.
Jedynie sto metrów za mną i Igorem był Makar, daremnie próbujący położyć się na falach i rozmasować nogę, którą chwycił skurcz. Pechowo zakochany chłopiec, który jakimś cudem zauważył, że weszliśmy do wody, i próbował płynąć za nami. Dumny chłopiec o śmiesznym imieniu Makar, już rozumiejący, że nie zdoła wrócić do plaży.
Miłość to wielka Siła. Chłopcy, jacy wy się robicie głupi, gdy się zakochacie…
Szamoczący się w panice Makar… Mogę wziąć jego strach i przedłużyć swoją agonię o kilka minut…
Płynący z przodu Igor, który nie widzi, nie słyszy, nie czuje nic wokół siebie i myśli tylko o tym, że zabiłam jego miłość. Głupi mag Światła, który nie wie, że w pojedynkach nie ma zwycięzców, zwłaszcza gdy pojedynek został starannie przygotowany przez Zawulona…
– Igor… – wyszeptałam nurkując i czując, jak dławi, dławi, dławi mnie ciemne niebo, spycha ku ciemnemu, ciemnemu, ciemnemu dnu.
Wybacz mi, tato… Nie zdołam przepłynąć tego morza…
CZĘŚĆ DRUGA. OBCY DLA INNYCH
PROLOG
Z przodu widać już było światła dworca, ale obrzeża posępnego, zapuszczonego parku nieopodal fabryki „Zorza” nadal zalewała gęsta, zimowa ciemność. Pod nogami chrzęścił zmarznięty śnieg, który do południa pewnie znowu stopnieje. Odległe gwizdy lokomotyw, niezrozumiałe informacje podawane przez głośnik i chrzęst pod nogami – to wszystko, co mógłby usłyszeć spóźniony spacerowicz, gdyby przypadkiem zapuścił się o tej porze do parku.
Ale od dawna nikt nie przychodził tu nocą, wieczorem też zresztą nie. Nawet właściciele ogromnych i zębatych milusińskich.
Psy nie mogły ochronić przed tym, co pojawiało się nocą wśród dębów, które wyrosły tu w ciągu ostatniego czterdziestolecia.
Samotny przechodzień z torbą na ramieniu wyraźnie spieszył się na pociąg, pewnie dlatego postanowił ściąć róg i przejść przez park, po żwirowanej ścieżce. Gwiazdy spoglądały na śmiałka ze zdumieniem. Przez wygięcia nagich gałęzi przeświecała żółta jak kałuża likieru „Adwokat” tarcza księżyca. Wymyślne zarysy księżycowych mórz wydawały się cieniami ludzkich strachów.
Błysk pary oczu przechodzień zauważył, gdy do wyjścia z parku zostało jakieś trzydzieści metrów. Spoglądano na niego zza krzaków ciągnących się wzdłuż drogi – o tej porze roku krzaki wyglądały jak szkielety. W zaroślach czaiło się coś ciemnego, może nawet nie coś, tylko ktoś – ta wiązka mroku była żywa. A przynajmniej ruchoma.
Głuchy warkot, nie ryk, lecz cichy, dobiegający z głębi trzewi pomruk był jedynym odgłosem towarzyszącym błyskawicznemu atakowi. W świetle księżyca rozbłysły zęby – cały komplet.
Księżyc już przygotował się do widoku nowej krwi. Do przyjęcia nowej ofiary.
Ale atakujący nieoczekiwanie zamarł na chwilę, jakby natknął się na niewidoczną przegrodę, a potem upadł na ścieżkę ze śmiesznym piskiem.
Przechodzień zatrzymał się na chwilę.
– Co robisz, głupku? – syknął do napastnika. – Mam wezwać Nocny Patrol?
Wiązka ciemności pod nogami mężczyzny warknęła z urazą.